sobota, 30 lipca 2016

wspinanie, jak tlen, do życia potrzebne




startej skóry
spuchniętych palców
poobijanych kolan

 brakowało mi

 szorstkiej skały
czystych myśli
wolności i spokoju
skupienia i pewności

 uniesionej w górę głowy

 brakowało mi...


Znów wracam z pracy wymęczona. Fizycznie. Psychicznie. Emocjonalnie. Każdego dnia z przerażeniem obserwuję, jak poziom frustracji niebezpiecznie rośnie, a poranki przestają przynosić błogi poziom „O”. Ktoś coś przebąkuje o wypaleniu zawodowym – nie zgadzam się. Mam jego trochę inną definicję niż to, co dzieje się teraz, a przede wszystkim przyczyn tego stanu rzeczy.

Północ, wykończona przyklejam się do poduszki. Telefon pojękuje nieprzyjaźnie. O tej godzinie, w łóżku, z budzikiem nastawionym na 5, każdy dźwięk jest nieprzyjazny.

Ewa pisze: „To już w poniedziałek!!! Już w poniedziałek widzimy się w Sokołach!!!”. Włosy momentalnie stają mi dęba – jaki znów poniedziałek? Czemu poniedziałek? Przecież dziś jest czwartek?! Czwartek… Sprawdzam w kalendarzu. Wszystko się zgadza. A więc już czwartek? Wróć. Zapomniałam o wyjeździe w Sokoły? Ja? Naprawdę zapomniałam? Kiedy ja się zdążę spakować…? Jeszcze bardziej wymęczona zasypiam. To nie jest dobra noc.

Poniedziałek rano. Wykończona nocnym dyżurem pakuję Fordzika, biorę głęboki wdech i… ruszam. Praca zostaje tutaj.

Zjeżdżam z autostrady chwilę przed Wrocławiem, kluczę po drogach w fatalnym stanie, przy których rosną równie opłakane budynki, w wielu przypadkach porzucone. Podoba mi się ten klimat: takie uśpienie, spokój, totalna cisza… Może kiedyś wrócę tu z rowerem by intensywniej wchłonąć klimat tej krainy?

Zbieram z dworca Ewcię. Zaczynamy przygodę. No bo jak inaczej nazwać trzecie spotkanie z tradowym wspinaniem? Rozdział pierwszy napisany 5 lat temu, maleńki fragment drugiego rozdziału 2 lata temu, a dziś? Plecaki wyładowane szpejem, wyludnione Sokoły i tylko my dwie, bez czujnych instruktorskich oczu.

Pierwszy dzień, a właściwie wieczór: przywitanie ze skałą.


Wchodzimy w bukowy las. Wszędzie znać jeszcze ślady ostatniej ulewy. Skała – wilgotna i miejscami nieprzyjemnie śliska, zwłaszcza tam, gdzie zielono. Nie zrażamy się tym, liczymy, że dmiący wesoło wiatr wysuszył to, co wystaje nad drzewa. I tak też się dzieje. Buty kleją się do chropawego granitu, zaprzeczając wszelkim prawom grawitacji, skóra dłoni, oburzona, wysyła wściekłe impulsy do mózgu. Skała trze niesamowicie, a każdy dotyk, każdy krok, przynosi długo oczekiwane ukojenie. Bawimy się króciutko – zmierzcha – ale intensywnie i przede wszystkim spokojnie: dziś tylko drogi sportowe lub na wędkę.

Kolejny poranek zaczyna się… przed południem. Ja - wykończona pracą. Ewa – podróżą z Włoch do Londynu, z Londynu do Warszawy, z Warszawy do Wałbrzycha, z Wałbrzycha… w bukowy las Sokolików. Zwlekamy się z łóżka  półprzytomne o 10 i stwierdzamy, że tak jest dobrze. Właśnie tak: po babsku i bez ciśnienia. Nie musimy tłumaczyć nikomu, co kobieta robi w łazience przez 20 minut (no dobra, pół godziny…), czemu śniadanie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia i że kawa to świętość.

Upychamy w plecakach szpej, idziemy na spacer.

 Zaczynamy na wędkę, jakieś trudniejsze (dla nas) drogi. Jakiś dilferek, który uczy mnie wiary w ruchy, w które nie wierzę, bo nigdy ich nie robiłam. Jakieś rysy, przemawiające do mnie obcym językiem, przez co nie łapiemy porozumienia. Aż nadchodzi czas obwiesić się żelastwem. Pierwsza droga, znaleziona w topo na zasadzie: pierwsza z brzegu – zły pomysł. Do tej pory nie wiem, czemu stwierdzenie autora, że skała jest mało popularna, nie dało mi do myślenia. Myślenie za to zaczęło się bardzo intensywnie po oderwaniu stóp od ziemi. I coraz intensywniejsze monologi, których Ewa wysłuchiwała z anielską cierpliwością. Każdy krok do góry – milion słów. Każda kość i friend – na wagę życia ;)

Po pół godziny dochodzę do wniosku, że mam dość. Krótka lustracja ściany, którędy zejść (bo niestety tędy, którędy weszłam, nie da rady) i jak zdjąć punkty. Jest pomysł, schodzę. Milczę, zniesmaczona odwrotem i brakiem psychy do walki. Przecież to nie było trudne – ja się po prostu przestraszyłam.

- Nie przejmuj się – mówi Ewa. A ja już niczego więcej nie potrzebuję.

Wybieramy inną drogę.



 Pierwszy wyciąg, nieco trudniejszy, prowadzi Ewa. Teraz czas na jej monologi, ale, w przeciwieństwie do mnie, nie poddaje się i prze do góry. Dłuższa chwila na zbudowanie stanowiska…

- Możesz iiiść!!!

Zbieram punkty, dochodzę do Ewy, szybkie przeklarowanie szpeju, zmiana prowadzenia, ruszam do góry ja, na kolejny, nieco łatwiejszy wyciąg. Punkty asekuracyjne zakładam co metr. Raz, że mam z czego, dwa, że dawno tego nie robiłam i trzeba poćwiczyć, trzy, że psychę delikatną należy pielęgnować z najwyższą rozwagą. Najbardziej zadowolona jestem z tego, jak siadają kosteczki. Noż normalnie jak w masełko… Dochodzę do stanowiska.

- Ewa, możesz iść!

Powtarzamy operację. Szybciutko i sprawnie zakładamy zjazd. Powiem szczerze, jestem miło zaskoczona – myślałam, że kompletnie nic nie pamiętam z operacji liną, a tu na razie bezproblemowo. Jednak babski team, nasz team, ma rację bytu J


Na deserek wieszamy wędkę na płytowej szóstce, raz, że czasu mało i sportowo nie chce nam się już gonić, dwa, że na do widzenia chcemy się rozluźnić.


Schodząc spod Jastrzębiej Turni rozpędzamy się za bardzo na prostej w dół, o zgubieniu ścieżki orientujemy się dopiero w gęstniejących krzakach. Wzruszamy ramionami, trudno, ciśniemy na azymut, gdzieś trafimy. Znajdujemy ścieżkę, gubimy topo. Znajdujemy topo, nie gubimy ścieżki. Słońce chowa się za horyzontem, trafiamy na camp. Kapiel. Kolacja. Pogaduchy. Budzik na 8. Spać.

Wstajemy o 10. Nic to, są wakacje, jest dobrze.

W południe trafiamy pod Babę.


Wypatrujemy sympatyczną sportową szóstkę na rozgrzewkę.  Droga rozgrzewa nas tak bardzo, że duńsko-brytyjski męski zespół prosimy o powieszenie dwóch brakujących ekspresów. I jeszcze wędki. Szybko konstatujemy, że zaczyna nam brakować skóry. Moje dłonie właściwie krzyczą przy każdym ruchu, przy każdej próbie przekazania ciężaru z nóg na ręce. Ale szóstka oferuje kilka ciekawych ruchów w górnej części. Tam mózg przestaje odbierać zbędne sygnały, zostaje samo wspinanie. I co z tego, że na wędkę?

Porządnie rozgrzane wypatrujemy drogi na trada. Jest coś na Sokoliku, szpeimy się.







Dla mnie pierwszy wyciąg, start kominem. Spoglądam niepewnie, ale przekonuję swoją głowę, że gdyby droga była obita, weszłabym w nią bez stresu. Więc tradowo też nie ma powodu do wywoływania potworów. I rzeczywiście, wspinanie przyjemne, asekuracja dobra, wznoszę się nad ziemię i czuję tylko spokój. Ten bardzo upragniony spokój… Z Ewą bawimy w drodze dosyć długo, bo ponad dwie godziny. Najpierw jeden wyciąg, mozolne motanie stanowiska, potem dugi wyciąg, tym razem dla Ewy.

- A mogę założyć Ci stanowisko ze schodów? – zapytuje z góry Ewa.
- A rób sobie, co chcesz – odpowiadam.
- No to chodź! – pada po chwili. 

Wygiełguję się na szczyt, zaraz obok platformy widokowej. Zawsze było to dla mnie ciekawe uczucie: wspinać się, podczas kiedy zaaferowani turyści obserwują, jak zza krawędzi skały, „nad przepaścią”, ukazuje się głowa „spinacza”.

- A panie to nie wiedziały, że można wejść schodami?

Milkniemy skonsternowane, nie do końca pewne, czy pytanie było śmiertelnie poważne, czy to tylko wyrafinowany żart. Chłoniemy widoki, chłoniemy słońce. Dniówka zrobiona. Można wracać.



Kolacja. Prysznic. Pogaduchy przy ognisku.

- Przepraszam, nie widzieliście gdzieś kijków na kiełbaski?
- Nie, ale mogę pożyczyć ci nóż, to sobie nastrugasz.

Parafrazując Marylkę: „dziś prawdziwych mężczyzn już nie ma”. Natomiast kobiety nadal są 100-procentowymi kobietami. Na miejscu tego pana ja bym się bała, że to poczciwe dziewczę urąbie sobie palca  zaraz przy samym łokciu. No chyba że nie wyglądam na poczciwe dziewczę, wtedy pana zostawmy w spokoju. Palec przeżył bez większych obrażeń, leszczyna trochę gorzej. Kiełbaska się piecze, ja smakuję czeskie piwo (kolejne, w którym się zakochuję, a którego nie potrafię znaleźć u siebie), opowieści, wspinaczkowe opowieści płyną, niewybredne żarty sypią się jak z rękawa. Gwiazdy świecą, księżyc nieśmiało wychyla się zza drzew. Jest tak dobrze, jak tylko na wspinaczkowym campie może być.

Budziki nastawione na 8. Wstajemy o 10. I niezmiennie jest dobrze. Tylko trochę popołudniowy powrót do domu zaczyna uwierać, gdzieś głęboko, gdzieś w serduchu, może w duszy… Z żalem patrzę na uśmiechnięte twarze przy „porannej” kawie. Ale czasu na roztkliwianie mało, dopycham szpej do plecaka, idziemy na Sukiennice.


Po drodze doganiają nas ciemne chmury przepowiadanej burzy, na horyzoncie coś mruczy nieśmiało. Wpatruję się w drogę i o dziwo znów czuję ten upierdliwy niepokój, tego samego dziada, który zgonił mnie z drogi pierwszego dnia. Co za absurd?! Tak po 3 dniach fajnego wspinania?

Szpejąc się, próbuję przez bukowe gałęzie ocenić, jak daleko są chmury i zaczynam marudzić. Że burza. Że niebezpiecznie. Że jak nas złapie na wierzchołku to będzie powtórka ze wspinania na Zamarłej Turni w Tatrach. A takiej powtórki żadna z nas by nie chciała. Ewa cierpliwie obala argument za argumentem, w końcu całkowicie ich pozbawiona odrywam stopy od ziemi. I zaczyna grzmieć. Dostaję turboprzyspieszenia. Zakładam punkt za punktem, pokonuję kolejne metry skały. Wychodzę nad linię drzew i wtedy uderza wściekły wiatr. Spoglądam za plecy – ale zlewa idzie! Jak nic będziemy kończyć w deszczu. A może nawet w burzy. Przebiegam kolejne fragmenty drogi, które z dołu wydawały się być problemem. Nie żeby go w ogóle nie nastręczały. Po prostu w mojej głowie, na pozycji: zagrożenie, pojawił się inny rzeczownik niż asekuracja. Dochodzę na pseudograń szczytową, zamiast motać stanowisko na swojej drodze, dochodzę do łańcucha dwie drogi dalej. Nagle wydaje mi się tak łatwo, że nawet nie zakładam punktów asekuracyjnych (za co wdzięcznie opiernicza mnie potem Ewa).

- Możeeesz iiiiść!!! – krzyczę, ale mam wrażenie, że mój głos nie przebija się przez to wiatrzysko.
- …ęęęęęę – dobiega do mnie z dołu.

Czuję pracę na linie, czyli wszystko tak, jak powinno być. Ewa dochodzi do mnie szybko. Patrzymy razem na horyzont, na linię odsuwającego się deszczu. Czyli wspinanie na dziś jeszcze nie zakończone.
Na deser wciągamy jeszcze po sportowemu Ryskę Tygryska, której obicie było dla nas delikatnym rebusem, ale i z nim ostatecznie jakoś sobie radzimy. Sukcesem, po 4 dniach wspinania tradowego, jest stwierdzenie na oko, że tu „ooo, ale czerwony friend by siadł!”. I rzeczywiście, siedzi dziad jak marzenie.


 Pakując sprzęt, zamiawiamy pizzę.

- A dałby radę kierowca po drodze kupić piwo?

Czy trzeba czegoś więcej do szczęścia? Jesteśmy proste baby, potrzeby mamy proste. Ot, wyspać się, powspinać, dobrze zjeść i od czasu do czasu napić piwa. Nawet bezalkoholowego, bo za chwilę do domu...

Wynoszę graty z wspólnego pokoju. Ewa i Mikołaj pomagają upchnąć mi wszystko w Fordziku, a serce się kraje… Jeszcze raz ogarniam wzrokiem skały górujące nad lasem i pocieszam się, że jeszcze chwilkę, jeszcze troszeczkę… i Tatry.