sobota, 30 lipca 2016

wspinanie, jak tlen, do życia potrzebne




startej skóry
spuchniętych palców
poobijanych kolan

 brakowało mi

 szorstkiej skały
czystych myśli
wolności i spokoju
skupienia i pewności

 uniesionej w górę głowy

 brakowało mi...


Znów wracam z pracy wymęczona. Fizycznie. Psychicznie. Emocjonalnie. Każdego dnia z przerażeniem obserwuję, jak poziom frustracji niebezpiecznie rośnie, a poranki przestają przynosić błogi poziom „O”. Ktoś coś przebąkuje o wypaleniu zawodowym – nie zgadzam się. Mam jego trochę inną definicję niż to, co dzieje się teraz, a przede wszystkim przyczyn tego stanu rzeczy.

Północ, wykończona przyklejam się do poduszki. Telefon pojękuje nieprzyjaźnie. O tej godzinie, w łóżku, z budzikiem nastawionym na 5, każdy dźwięk jest nieprzyjazny.

Ewa pisze: „To już w poniedziałek!!! Już w poniedziałek widzimy się w Sokołach!!!”. Włosy momentalnie stają mi dęba – jaki znów poniedziałek? Czemu poniedziałek? Przecież dziś jest czwartek?! Czwartek… Sprawdzam w kalendarzu. Wszystko się zgadza. A więc już czwartek? Wróć. Zapomniałam o wyjeździe w Sokoły? Ja? Naprawdę zapomniałam? Kiedy ja się zdążę spakować…? Jeszcze bardziej wymęczona zasypiam. To nie jest dobra noc.

Poniedziałek rano. Wykończona nocnym dyżurem pakuję Fordzika, biorę głęboki wdech i… ruszam. Praca zostaje tutaj.

Zjeżdżam z autostrady chwilę przed Wrocławiem, kluczę po drogach w fatalnym stanie, przy których rosną równie opłakane budynki, w wielu przypadkach porzucone. Podoba mi się ten klimat: takie uśpienie, spokój, totalna cisza… Może kiedyś wrócę tu z rowerem by intensywniej wchłonąć klimat tej krainy?

Zbieram z dworca Ewcię. Zaczynamy przygodę. No bo jak inaczej nazwać trzecie spotkanie z tradowym wspinaniem? Rozdział pierwszy napisany 5 lat temu, maleńki fragment drugiego rozdziału 2 lata temu, a dziś? Plecaki wyładowane szpejem, wyludnione Sokoły i tylko my dwie, bez czujnych instruktorskich oczu.

Pierwszy dzień, a właściwie wieczór: przywitanie ze skałą.


Wchodzimy w bukowy las. Wszędzie znać jeszcze ślady ostatniej ulewy. Skała – wilgotna i miejscami nieprzyjemnie śliska, zwłaszcza tam, gdzie zielono. Nie zrażamy się tym, liczymy, że dmiący wesoło wiatr wysuszył to, co wystaje nad drzewa. I tak też się dzieje. Buty kleją się do chropawego granitu, zaprzeczając wszelkim prawom grawitacji, skóra dłoni, oburzona, wysyła wściekłe impulsy do mózgu. Skała trze niesamowicie, a każdy dotyk, każdy krok, przynosi długo oczekiwane ukojenie. Bawimy się króciutko – zmierzcha – ale intensywnie i przede wszystkim spokojnie: dziś tylko drogi sportowe lub na wędkę.

Kolejny poranek zaczyna się… przed południem. Ja - wykończona pracą. Ewa – podróżą z Włoch do Londynu, z Londynu do Warszawy, z Warszawy do Wałbrzycha, z Wałbrzycha… w bukowy las Sokolików. Zwlekamy się z łóżka  półprzytomne o 10 i stwierdzamy, że tak jest dobrze. Właśnie tak: po babsku i bez ciśnienia. Nie musimy tłumaczyć nikomu, co kobieta robi w łazience przez 20 minut (no dobra, pół godziny…), czemu śniadanie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia i że kawa to świętość.

Upychamy w plecakach szpej, idziemy na spacer.

 Zaczynamy na wędkę, jakieś trudniejsze (dla nas) drogi. Jakiś dilferek, który uczy mnie wiary w ruchy, w które nie wierzę, bo nigdy ich nie robiłam. Jakieś rysy, przemawiające do mnie obcym językiem, przez co nie łapiemy porozumienia. Aż nadchodzi czas obwiesić się żelastwem. Pierwsza droga, znaleziona w topo na zasadzie: pierwsza z brzegu – zły pomysł. Do tej pory nie wiem, czemu stwierdzenie autora, że skała jest mało popularna, nie dało mi do myślenia. Myślenie za to zaczęło się bardzo intensywnie po oderwaniu stóp od ziemi. I coraz intensywniejsze monologi, których Ewa wysłuchiwała z anielską cierpliwością. Każdy krok do góry – milion słów. Każda kość i friend – na wagę życia ;)

Po pół godziny dochodzę do wniosku, że mam dość. Krótka lustracja ściany, którędy zejść (bo niestety tędy, którędy weszłam, nie da rady) i jak zdjąć punkty. Jest pomysł, schodzę. Milczę, zniesmaczona odwrotem i brakiem psychy do walki. Przecież to nie było trudne – ja się po prostu przestraszyłam.

- Nie przejmuj się – mówi Ewa. A ja już niczego więcej nie potrzebuję.

Wybieramy inną drogę.



 Pierwszy wyciąg, nieco trudniejszy, prowadzi Ewa. Teraz czas na jej monologi, ale, w przeciwieństwie do mnie, nie poddaje się i prze do góry. Dłuższa chwila na zbudowanie stanowiska…

- Możesz iiiść!!!

Zbieram punkty, dochodzę do Ewy, szybkie przeklarowanie szpeju, zmiana prowadzenia, ruszam do góry ja, na kolejny, nieco łatwiejszy wyciąg. Punkty asekuracyjne zakładam co metr. Raz, że mam z czego, dwa, że dawno tego nie robiłam i trzeba poćwiczyć, trzy, że psychę delikatną należy pielęgnować z najwyższą rozwagą. Najbardziej zadowolona jestem z tego, jak siadają kosteczki. Noż normalnie jak w masełko… Dochodzę do stanowiska.

- Ewa, możesz iść!

Powtarzamy operację. Szybciutko i sprawnie zakładamy zjazd. Powiem szczerze, jestem miło zaskoczona – myślałam, że kompletnie nic nie pamiętam z operacji liną, a tu na razie bezproblemowo. Jednak babski team, nasz team, ma rację bytu J


Na deserek wieszamy wędkę na płytowej szóstce, raz, że czasu mało i sportowo nie chce nam się już gonić, dwa, że na do widzenia chcemy się rozluźnić.


Schodząc spod Jastrzębiej Turni rozpędzamy się za bardzo na prostej w dół, o zgubieniu ścieżki orientujemy się dopiero w gęstniejących krzakach. Wzruszamy ramionami, trudno, ciśniemy na azymut, gdzieś trafimy. Znajdujemy ścieżkę, gubimy topo. Znajdujemy topo, nie gubimy ścieżki. Słońce chowa się za horyzontem, trafiamy na camp. Kapiel. Kolacja. Pogaduchy. Budzik na 8. Spać.

Wstajemy o 10. Nic to, są wakacje, jest dobrze.

W południe trafiamy pod Babę.


Wypatrujemy sympatyczną sportową szóstkę na rozgrzewkę.  Droga rozgrzewa nas tak bardzo, że duńsko-brytyjski męski zespół prosimy o powieszenie dwóch brakujących ekspresów. I jeszcze wędki. Szybko konstatujemy, że zaczyna nam brakować skóry. Moje dłonie właściwie krzyczą przy każdym ruchu, przy każdej próbie przekazania ciężaru z nóg na ręce. Ale szóstka oferuje kilka ciekawych ruchów w górnej części. Tam mózg przestaje odbierać zbędne sygnały, zostaje samo wspinanie. I co z tego, że na wędkę?

Porządnie rozgrzane wypatrujemy drogi na trada. Jest coś na Sokoliku, szpeimy się.







Dla mnie pierwszy wyciąg, start kominem. Spoglądam niepewnie, ale przekonuję swoją głowę, że gdyby droga była obita, weszłabym w nią bez stresu. Więc tradowo też nie ma powodu do wywoływania potworów. I rzeczywiście, wspinanie przyjemne, asekuracja dobra, wznoszę się nad ziemię i czuję tylko spokój. Ten bardzo upragniony spokój… Z Ewą bawimy w drodze dosyć długo, bo ponad dwie godziny. Najpierw jeden wyciąg, mozolne motanie stanowiska, potem dugi wyciąg, tym razem dla Ewy.

- A mogę założyć Ci stanowisko ze schodów? – zapytuje z góry Ewa.
- A rób sobie, co chcesz – odpowiadam.
- No to chodź! – pada po chwili. 

Wygiełguję się na szczyt, zaraz obok platformy widokowej. Zawsze było to dla mnie ciekawe uczucie: wspinać się, podczas kiedy zaaferowani turyści obserwują, jak zza krawędzi skały, „nad przepaścią”, ukazuje się głowa „spinacza”.

- A panie to nie wiedziały, że można wejść schodami?

Milkniemy skonsternowane, nie do końca pewne, czy pytanie było śmiertelnie poważne, czy to tylko wyrafinowany żart. Chłoniemy widoki, chłoniemy słońce. Dniówka zrobiona. Można wracać.



Kolacja. Prysznic. Pogaduchy przy ognisku.

- Przepraszam, nie widzieliście gdzieś kijków na kiełbaski?
- Nie, ale mogę pożyczyć ci nóż, to sobie nastrugasz.

Parafrazując Marylkę: „dziś prawdziwych mężczyzn już nie ma”. Natomiast kobiety nadal są 100-procentowymi kobietami. Na miejscu tego pana ja bym się bała, że to poczciwe dziewczę urąbie sobie palca  zaraz przy samym łokciu. No chyba że nie wyglądam na poczciwe dziewczę, wtedy pana zostawmy w spokoju. Palec przeżył bez większych obrażeń, leszczyna trochę gorzej. Kiełbaska się piecze, ja smakuję czeskie piwo (kolejne, w którym się zakochuję, a którego nie potrafię znaleźć u siebie), opowieści, wspinaczkowe opowieści płyną, niewybredne żarty sypią się jak z rękawa. Gwiazdy świecą, księżyc nieśmiało wychyla się zza drzew. Jest tak dobrze, jak tylko na wspinaczkowym campie może być.

Budziki nastawione na 8. Wstajemy o 10. I niezmiennie jest dobrze. Tylko trochę popołudniowy powrót do domu zaczyna uwierać, gdzieś głęboko, gdzieś w serduchu, może w duszy… Z żalem patrzę na uśmiechnięte twarze przy „porannej” kawie. Ale czasu na roztkliwianie mało, dopycham szpej do plecaka, idziemy na Sukiennice.


Po drodze doganiają nas ciemne chmury przepowiadanej burzy, na horyzoncie coś mruczy nieśmiało. Wpatruję się w drogę i o dziwo znów czuję ten upierdliwy niepokój, tego samego dziada, który zgonił mnie z drogi pierwszego dnia. Co za absurd?! Tak po 3 dniach fajnego wspinania?

Szpejąc się, próbuję przez bukowe gałęzie ocenić, jak daleko są chmury i zaczynam marudzić. Że burza. Że niebezpiecznie. Że jak nas złapie na wierzchołku to będzie powtórka ze wspinania na Zamarłej Turni w Tatrach. A takiej powtórki żadna z nas by nie chciała. Ewa cierpliwie obala argument za argumentem, w końcu całkowicie ich pozbawiona odrywam stopy od ziemi. I zaczyna grzmieć. Dostaję turboprzyspieszenia. Zakładam punkt za punktem, pokonuję kolejne metry skały. Wychodzę nad linię drzew i wtedy uderza wściekły wiatr. Spoglądam za plecy – ale zlewa idzie! Jak nic będziemy kończyć w deszczu. A może nawet w burzy. Przebiegam kolejne fragmenty drogi, które z dołu wydawały się być problemem. Nie żeby go w ogóle nie nastręczały. Po prostu w mojej głowie, na pozycji: zagrożenie, pojawił się inny rzeczownik niż asekuracja. Dochodzę na pseudograń szczytową, zamiast motać stanowisko na swojej drodze, dochodzę do łańcucha dwie drogi dalej. Nagle wydaje mi się tak łatwo, że nawet nie zakładam punktów asekuracyjnych (za co wdzięcznie opiernicza mnie potem Ewa).

- Możeeesz iiiiść!!! – krzyczę, ale mam wrażenie, że mój głos nie przebija się przez to wiatrzysko.
- …ęęęęęę – dobiega do mnie z dołu.

Czuję pracę na linie, czyli wszystko tak, jak powinno być. Ewa dochodzi do mnie szybko. Patrzymy razem na horyzont, na linię odsuwającego się deszczu. Czyli wspinanie na dziś jeszcze nie zakończone.
Na deser wciągamy jeszcze po sportowemu Ryskę Tygryska, której obicie było dla nas delikatnym rebusem, ale i z nim ostatecznie jakoś sobie radzimy. Sukcesem, po 4 dniach wspinania tradowego, jest stwierdzenie na oko, że tu „ooo, ale czerwony friend by siadł!”. I rzeczywiście, siedzi dziad jak marzenie.


 Pakując sprzęt, zamiawiamy pizzę.

- A dałby radę kierowca po drodze kupić piwo?

Czy trzeba czegoś więcej do szczęścia? Jesteśmy proste baby, potrzeby mamy proste. Ot, wyspać się, powspinać, dobrze zjeść i od czasu do czasu napić piwa. Nawet bezalkoholowego, bo za chwilę do domu...

Wynoszę graty z wspólnego pokoju. Ewa i Mikołaj pomagają upchnąć mi wszystko w Fordziku, a serce się kraje… Jeszcze raz ogarniam wzrokiem skały górujące nad lasem i pocieszam się, że jeszcze chwilkę, jeszcze troszeczkę… i Tatry.

czwartek, 23 czerwca 2016

Cztery Żywioły, vol. 3

I po raz kolejny przyszedł czas na Cztery Żywioły. Rajd to nie byle jaki, bo połączenie jurajskiego terenu, kilometrów i zazwyczaj za dobrej pogody zawsze robi wrażenie. Dla mnie będzie to już trzecie podejście do trasy Extrim, ale, jak Seba odgrażał się na treningach, tym razem skuteczne. Nie powiem, wątpliwości niewielkie nachodziły mnie przy każdym spojrzeniu w schemat. 15 + 34 km trekkingu niezmiennie dawało wynik 49. Czy ja kiedykolwiek przebiegłam więcej niż szlachetne 21? Do tego 13+70 rower, 7 kajak, 12 rolki, zadania specjalne… No ale, martwić będziemy się później. Czwartek mija pod znakiem analizowania schematu, planowania przepaków i ustalania, jaki wynik nas (mnie) zadowoli. Piątek to obchodzenie potężnej kupki butów, ciuchów i przeróżnych zabawek leżących bezczelnie na środku pokoju i za nic nie chcących się samych spakować. Sobota, budzik dzwoni o 3.30, tradycyjna dyskusja z samą sobą: „alepocojatorobię…”. Na autopilocie wsiadam do samochodu. Najpierw Żory, potem Klucze.

Że dostanę wpiernicz – wiedziałam. Że mogę pożałować słów: „nie boję się nocki” –podejrzewałam. Że zmarznę – byłam nastawiona. Że w planie „pójdziemy na luzie” raczej coś nie wypali – to było pewne. Ale że 170 km trochę mnie przemieli, że będą gonić nas limity czasowe na zadaniach specjalnych i brak dodatkowej czołówki na długim trekkingu, że poczuję radość przysypiania na kole, że o 4 nad ranem, szczękając zębami, zamiast punktu kontrolnego znajdę termometr na drzewie informujący, że jest 6 st. C, że o 4 nad ranem w ogóle będziemy jeszcze na trasie – no, tego to się raczej nie spodziewałam. Ale po kolei… 
W Kluczach wita nas bardzo rześki poranek. Pomimo zbliżającej się godziny zero, ustalonej na 8.30, jakoś nie chce zrobić się cieplej. W sumie zmianę aury przyjmujemy z entuzjazmem, tym większym, że każde z nas zupełnie przypadkiem zabrało odrobinę cieplejszych ciuchów, tak na wszelki wypadek, gdyby rower, planowany na godziny wieczorno-nocne, postanowił mocno się przedłużać. Na początek dostajemy mapę prologu. Gdzieś tam mimochodem pada zdanie z ust Orga, że „no, tego biegania to tak bardziej 18 km będzie…” Plus 3 do puli, łącznie 52? Ok… 




Dla urozmaicenia tradycyjna mapa pomieszana z mapą satelitarną, 17 pkt do znalezienia. Wybieramy wariant „od końca”, licząc na mniejsze zamieszanie przy perforatorach. Nawigacja idzie płynnie, punkty wpadają po kolei, uczę się nie podbiegać pod górkę i zaprzyjaźniam z pokrzywami. Pod koniec trasy łydki delikatnie dają o sobie znać, tym bardziej cieszę się na nadchodzący etap rowerowy i kajakowy. Wpadamy na bazę, szybka zmiana umundurowania, Sebastian łapie kolejne mapy, ze zdziwieniem rejestrujemy który mix wpada z małą stratą po nas… No ale, nie ma się co wyrywać, to dopiero początek rajdu, jeszcze przyjdzie czas na niejedną słabość. Wskakujemy na rowery, rozkręcamy się przyjemnie, by… za chwilę utonąć w piaskownicach jurajskich lasów. Po raz pierwszy mam podejrzenie, że na trasie będzie kilka haczyków, które uprzyjemnią nam życie. Odbijamy rowerowe punkty, wpadamy na kajaki. Gdzieś słyszę hasło: „uważajcie, na tej rzece można się zgubić”. Przez chwilę myślę, że to tylko taki żart.. Buty rowerowe zmieniamy na przeżyte już mocno biegówki, do kajaka wrzucam bukłak i daktyle. Wyruszamy w całkiem nową, 7-kilometrową przygodę. Rwący nurt, zimna woda, gęste trzciny czasem uniemożliwiające wiosłowanie… Mocno meandrująca rzeka, dużo kępek trawy utrudniających orientację, sterczące gałęzie, przewrócone drzewa. Kilka przenosek, na których jest trochę bałaganu. Kilka razy obrywam wiosłem, Sebastian za to wdzięcznie stara się przemilczeć moje chlapanie, od czasu do czasu wydaje tylko nieartykułowane dźwięki lub wspomina 20-kilomentrową kajakową masakrę na Krajnie pewnej marcowej nocy. Niestety nie robi nam się od tego cieplej. Kolejna przenoska i… wpadamy w błoto po kostki. Z uśmiechem na ustach patrzę na buty i cieszę się, że rowerowe zostały na przepaku.




Humory jednak dopisują. Otwieram daktyle, tylko po to, żeby po chwili pozbierać je z dna kajaka. Krótka inspekcja: nadal nadają się do zjedzenia. Oczom naszym ukazuje się długo wyczekiwany most, w okolicach którego ma się znajdować punkt do podbicia. Mostowi towarzyszy jednak duży bałagan na brzegu i równie duża kolejka do przenoski. Szybka ocena sytuacji: punkt jest pod mostem, przez przeszkodę broniącą do niego dostępu damy radę przepłynąć z prawej. Nie zdążyliśmy jednak dogadać się, którą konkretnie częścią prawej strony, w konsekwencji czego nurt obraca nas bokiem, opieramy się na przeszkodach i zaczynamy wdzięcznie nabierać wody. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i zmoczyć tyłek. Ewakuujemy się z kajaka i ratujemy nasz środek transportu przed całkowitym zatonięciem. Ale nie ma tego złego… Względnie sprawnie przepychamy kajak pod mostem, podbijamy punkt i nawet przez chwilę mamy możliwość cieszyć się wyprzedzeniem kilku zespołów. Daktyle również wesoło dryfują po pokładzie, zatopione w brązowym żurze. Ogólna radość jednak nie trwa długo, okazuje się bowiem, że podtopiona maszyna straciła sterowność, ba, przy każdym dziwniejszym manewrze nabiera coraz więcej wody. Lądujemy na brzegu w pierwszym dogodnym miejscu i oddajemy przewagę, tracąc czas na wylanie wody i mało apetycznych już daktyli. Chwilę później, lekko wymarznięci, docieramy do końca etapu. Porzucamy na brzegu kajaki i rozpoczynamy kilometrowy bieg, a właściwie próbujemy rozpocząć, bo zesztywniałe z zimna stawy nie chcą zacząć pracować. Gdzieś z tyłu dociera do mnie porównanie z Robocopem, bardzo trafne zresztą. Rozgrzewamy się coraz szybszym marszem, powoli przechodzącym w trucht. W towarzystwie chłopaków, z którymi jeszcze kilka razy spotkamy się na trasie, zmierzamy w kierunku pkt. 5. 


Na pkt 5 szybki przepak i ruszamy w 12-kilometrową rolkową wycieczkę, na której dziwnie cierpią moje stopy. Sprawnie podbijamy punkty, ponowny przepak, na którym powoli zaczynam kraść czas na odpoczynek  i już ruszamy w długo oczekiwany przeze mnie długi etap trekkingowy. 


 

Zaczynamy spokojnym truchtem, tutaj nie ma już ścigania, wiem, że bieganie na tym rajdzie jest moim najsłabszym punktem i zasada będzie jedna: byle sprawnie dotrzeć na kolejny przepak. Wbiegamy w krzaki nad Białą Przemszą (czy w tej części świata istnieje jakakolwiek inna rzeka?), po delikatnym zamieszaniu, jakim jest poszukiwanie perforatora na punkcie bez perforatora, ruszamy na południe, ciekawi zadania specjalnego na pkt 9. Po dłuższej chwili oczom naszym ukazuje się most, gęsto opleciony linami i pętlami. Zadania dwa, dla każdego po jednym. Koledzy z przelotu kajakowo-rolkowego wdzięcznie prezentują nam trudności obydwu. Po dłuższej dyskusji mało demokratycznie zarządzam, że hakówką zajmę się ja. Wszak było przed rajdem ustalone, że wspinaczkowe moje… Koledzy, ewidentnie wypompowani hakami, decydują się odpocząć i wpuścić nas w kolejkę (wielkie dzięki, chłopaki!). Sebastian ekspresowo przebiega trawers mostu. Ruszam ja, pełna optymizmu, za to kompletnie pozbawiona stresu. Początek łatwy: odległości między pętlami przyzwoite, przemieszczam się szybko, płynnie przewieszając i obciążając haki. W połowie dystansu jednak odległości między pętlami zaczynają się zwiększać, nie jestem w stanie sięgnąć ręką, muszę kombinować. Trochę się rozhuśtać, trochę zwiesić, trochę posiłować. Zaczynam fuczeć, sapać, dyszeć, pot kapie ze mnie ciurkiem. Dochodzę do końca przeprawy.

- Zaliczone! – krzyczy sędzia. Teraz jeszcze powrót. Odwracam się, rzucam okiem na pętle i już wiem, że będzie problem. Generalnie końcówka mnie wykańcza, łapię coraz dłuższe resty, rzucam trochę mięsem, Seba pomaga delikatnie, podsuwając butem pętle, żeby zmniejszyć odległość. Stopy w końcu łapią upragniony grunt.

- Ile osób zrobiło to zadanie?
-Ym…. do tej pory nikt.

Acha. Podbudowani i rozgrzeszeni tą informacją ruszamy dalej.

I teraz chwila na chłodną kalkulację. Jest godzina 16.30. Limit czasu dotarcia do kolejnego zadania, oddalonego zaledwie o 2 km - 18.30. „Po drodze”  jeszcze 2 punkty do znalezienia, mocno wysunięte w kierunku zachodnim, który po odhaczeniu kolejnego zadania, kompletnie już nas nie będzie interesował. Informacja od innych zespołów: na zadaniu potężne kolejki. Informacja z moich nóg: nie pobiegnę szybko. Chwila konsternacji: co najpierw, punkty, żeby oszczędzić kilometrów, czy zadanie, żeby nie ryzykować niezmieszczenia się w limicie. Ostatecznie decydujemy: punkty. Więc w drogę. Dziesiątka trochę nas gubi, ścieżki średnio się zgadzają. Ostatecznie szczęście nam sprzyja, trochę na ślepo trafiamy pomnik w środku lasu. Dłuższy przelot na 11. Na przemian człapię sobie, przewracam się o gałęzie w wariantach na przełaj albo plączę w jeżynach. Ok. 2 km przed punktem kontrola czasu: została tylko godzina.

- Nie zdążymy na 12-tke. – podsumowuje Sebastian.

Jak to „nie zdążymy”? Przecież przyjechałam w końcu ukończyć trasę Extrim jak Pan Bóg przykazał.

- Jak to nie zdążymy? –werbalizuję myśli – Zdążymy!

Sięgam do sebastianowego plecaka, wydobywam hol, przypinam do swojego. Nie potrzebujemy nic mówić. Zaciskam zęby. Tempo na kilometr od razu wzrasta o jakieś 2 minuty. Takie rzeczy na 30-tym kilometrze?! Uspokajam głowę i oddech. Ekspresowo zbieramy 11-tkę, fruniemy dalej. Dosłownie chwilę przez punktem z zadaniem wysiada mi kolano. Szybkie owinięcie bandażem, gonimy dalej. Na 12-tke docieramy w pół godziny od momentu zapięcia holu. Kolejny most, kolejne liny, kolejek brak. Uzbrajamy się w uprzęże. Pierwszy Sebastian. Szybko i sprawnie podpina się do pierwszej liny i zamontowanej na niej małpy, buja się do kolejnej, przepinka, bujanie, przepinka. 4 liny i 4 małpy dalej melduje się na drugim brzegu. Powtarzam całą operację. Zadanie zaliczone. 



                                       




Po raz kolejny siadam na tyłku, próbuję zjeść kanapkę, kradnę czas, a Sebastian przestępuje niecierpliwie z nogi na nogę. Chwila biegu z holem i już włączyła mu się funkcja „ściganie”. Z bezczelnym uśmiechem na ustach rzucam ryzykownie, że mi to już się nigdzie nie spieszy. Gromy wprawdzie nie spadają z nieba, ale pada uwaga, że godzina słuszna, a na etap biegowy wyruszyliśmy z tylko jedną czołówką. No tak, godzina słuszna, trzeba jeszcze trochę się poruszać. Nadal z holem, tam, gdzie się da, biegniemy, tam, gdzie się nie da, człapiemy. Po drodze do przepaku punkty padają łatwo. Spacer na azymut z Jamnej Góry daje nam niepowtarzaną możliwość skorzystania z gościny bukownianej babcinki, która pozwala nam skrócić drogę przez jej ogródek. Poszukiwanie „wypływu sztolni” na azymut, w najkrótszym wariancie, trochę spaceruje nas przez łąkę, trawy po pas i pokrzywy i ostatecznie również kończy się przeskakiwaniem przez płot („Halo, halo!!! Tamtędy nie przejdziecie, tam jest wszystko ogrodzone! Skaczcie przez płot tutaj, uwaga pomogę. Ooooyyo. A wy jakieś zawody tu macie? Partiami was wypuszczają czy co? Od południa co chwilę ktoś tędy goni. Też kiedyś biegałem na orientację”.). Chwilę za 15-tką dogania nas męska dwójka AR Poznań on-sight&rajdkonwalii.pl. Po krótkiej wymianie zdań i uwag na temat m.in. zadania z hakami chłopaki biegną dalej. My, ja, ograniczam się do marszu – kolano zaprotestowało nieodwołalnie. Na szczęście za chwilę przepak, wsiadamy na rowery, wrzucamy na siebie co kto ma cieplejszego i w zapadającym zmroku ruszamy ku pkt 17, w etap teoretycznie 70-kilometrowy. 





Pedałujemy, bardziej przyjemnie niż mocno. Nadciąga noc, temperatura zaczyna dawać się we znaki. Tracimy trochę czasu na 18-tkę ukrytą w trawie, obok której, jak się okazuje, staliśmy 3 m. Wiata na 21 z trudem wyłania się z mroku na brzegu polany, podczas gdy w świetle dziennym pewnie byłaby jednym z łatwiejszych punktów. Kalkulacja „pół godziny na punkt” powoli zaczyna się nie zgadzać, z każdym kolejnym punktem przesuwam w głowie zegar pokazujący godzinę, kiedy zagrzebię się w cieplutkim śpiworku w bazie. Na 22 mam delikatny kryzys, proszę o chwilę przerwy. Siadam na ściętym drzewie, kontemplując, że z każdą kolejną minutą bezruchu jest mi zimniej, obejmuję kolana ramionami i… budzę się w połowie drogi do ziemi. Nie ma co się roztkliwiać, jedziemy dalej. Po drodze podziwiam, jakie to fantastyczne interpretacje niedoświetlonych leśnych kształtów tworzy mój zmęczony mózg, przysypiam na hipnotyzującym kole, toczę dyskusję sama ze sobą, że nie, absolutnie, to, co widzę na horyzoncie nie może być mostem, przecież jesteśmy w środku lasu. Obydwoje zaliczamy awarię białego światła, które na szczęście jest zdublowane. Sebastian zalicza dosyć spektakularną glebę o jakąś gałąź. 24-ka jest dla nas wyjątkowo upierdliwa. Najpierw delikatny błąd w nawigacji i poruszamy się, wypatrując po ciemku na horyzoncie słupa wysokiego napięcia, potem krążymy długo, bo punkt postanowił być trochę gdzie indziej niż na „skrzyżowaniu ścieżek z linią elektryczną”. Potem wjeżdżamy w jedyną ścieżkę odchodzącą w kierunku południowym, nie zważając na zakaz wjazdu („no bo przecież nie ma czegoś takiego jak zakaz wjazdu w lesie dla rowerów, noż absurd totalny”). Nie zauważamy, kiedy ścieżka zaczyna zawijać na wschód, natomiast po kilometrze przyjemnego, szybkiego zjazdu zauważamy, że kończy się ona spektakularnie dużą kałużą. Duża kałuża okazuje się być bagnem. Spojrzenie w mapę. Jak byk: bagno, wszędzie dookoła. Potężna niechęć do zawrócenia skutkuje kilkudziesięciominutowym spacerem po gęstniejącym lesie, polegającym na entuzjastycznym odkrywaniu kolejnych ścieżek i mniej entuzjastycznym odkrywaniu, że również prowadzą w bagno. Ostatecznie szczęście znów nam sprzyja, znajdujemy w końcu tę jedną jedyną, która przywraca nas na łono cywilizacji. Długi przelot na 25 zaliczamy w scenerii powoli wschodzącego słońca oraz mgieł pałętających się po polach i łąkach. Temperatura, jeżeli wcześniej nie rozpieszczała, to teraz po prostu masakruje. Na drzewie znajduję termometr – całe 6 stopni C. Zdecydowanie, na takie okoliczności przyrody zarezerwowany mam inny zestaw ubrań. Łapiemy ostatni już punkt i zupełnie rozluźnieni wybieramy kierunek: Klucze.


Meldujemy się w bazie o 5.15, z kompletem punktów i bez kar czasowych, w nagrodę lądujemy na IV pozycji  mixach. Dla Sebastiana, przyzwyczajonego do ścigania w czubie, ta forma startu była czymś nowym. Dla mnie – było to ukończenie po raz pierwszy długiego rajdu. Podsumowując w liczbach: 170 km, 20 h 43 min w trasie. A za rok? Za rok, mam nadzieję, będzie tylko lepiej.

środa, 22 czerwca 2016

II Sosnowiecki Rajd Przygodowy

4 czerwca z Sebastianem postanawiamy spróbować się w Sosnowcu na drugiej edycji rajdu przygodowego, zorganizowanego przez Silesia Adventure Sport. Pogoda zapowiada się pięknie, humory dopisują, nawet pomimo potężnego niedospania 50% teamu. Trasa Profi czeka. Trochę biegania, trochę kajaku, rower, dla ochłody obiecany basen. Czego chcieć więcej? Zapowiada się przyjemna sobota…



W planach rehabilitacja za babola z Katowic, który przesunął nas z najwyższego stopnia pudła, na pozycję najbardziej zaszczytną, czyli czwartą. Taktyka dopracowana, treningi odrobione. Będzie się działo..

Po krótkiej, a jak zawsze wesołej odprawie technicznej, rozdaniu map z opisami punktów i zadań,  zespoły z trasy Profi rozpoczynają od logiczno-matematycznej gimnastyki. Na gwarnym przed chwilą boisku zapada cisza, cisza przed burzą. Pochylamy się z Sebastianem nad swoim karteluszkiem… znaki układają się same. Z kompletem map, na etap biegowy ruszamy pierwsi. Po chwili dobiega do nas mix Nutria Adventure Team i w ich towarzystwie poruszamy się do piątego pkt, zwiedzając leśno-piaszczyste rejony miasta. Do tego momentu orientacja idzie płynnie, punkty padają szybko. Punkt F podbijamy już samotnie, przez chwilę stresujemy się, że to z powodu nadrobienia drogi w lesie. Za plecami, na horyzoncie majaczy nam tylko  Chop Ze Żelaza Triathlon Team. Czyżby Nutria aż tak bardzo nas wyprzedziła? 

Jednak na etapie kajakowym meldujemy się pierwsi, co potwierdza Marcin polujący na uczestników z aparatem fotograficznym. Najpierw 100 m pod prąd po punkt, potem już tylko 3 km intensywnego wiosłowania z nurtem Białej Przemszy, która odcinkami prawie górskimi zapewnia odrobinę większą rozrywkę. Na wysokości bazy wyczołgujemy się z kajaka i przez chaszcze tak samo wielkie, jak wszędzie dookoła, targamy nasz środek transportu do bazy, by wymienić go na rowery. Świadomość przewagi dodaje mocy w deptaniu po pedałach, wypadamy do drogi. Duży ruch sprawia, że jezdnię decydujemy się przekroczyć kawałek dalej po pasach, co w konsekwencji narzuca nam dalsze poruszanie się wschodnim brzegiem Białej Przemszy. Trójkąt Trzech Cesarzy, wg mapy czekający na zachodnim brzegu, nie wydaje się być problemem, wszak niedaleko punktu jest most. Nieco nadpalony, nieco spróchniały, zdecydowanie zamknięty, ale jest… Docieramy, przeprawiamy się na drugi brzeg, wyłaniamy z krzaków i oczom naszym ukazuje się… Przemsza. Nie Biała, tylko Przemsza właśnie. Obie rzeki łączą się, tworząc rzeczywiście całkiem przyjemny dla oczu trójkąt, trójkąt z kolei kryje punkt. Jedyny problem polega na tym, że stoimy na niewłaściwym brzegu. Spojrzenie w mapę utwierdza nas w przekonaniu: nasz błąd. A czas ucieka... W spojrzeniu Sebastiana widzę twardą decyzję…

- Nie. Za głęboko i za silny nurt – mówię z żalem. Świadomi konsekwencji robimy tył zwrot, po raz kolejny przekraczamy most, który pozostanie chyba moim ulubionym („Sebastian, czy ja ci mówiłam, że mam lęk wysokości?”), wyławiamy rowery z krzaków i pędzimy do punktu prawidłowym wariantem. Zadanie logiczne po raz kolejny zaliczamy zaskakująco szybko. Pędzimy ku pkt 3 czyli zadanie specjalne w Laserhous, no a tam całkiem słuszna już kolejka. 

- Co wy tu robicie? Przecież mieliście taką przewagę! – pyta dosyć mocno zdziwiony Marcin. No cóż, my też chcielibyśmy wiedzieć, co tu robimy. Szukając pocieszenia dochodzimy do wniosku, że jednak lepiej popełnić babola na początku trasy niż na końcu (w głowie ciągle Katowice): jeszcze powalczymy o podium. Trochę rozluźniamy się na zadaniu, które okazuje się całkiem fajną zabawą, nawet pomimo tego, że obydwoje „giniemy”.


Kolejny punkt, niespodzianka przy jeziorku. Kręgosłupy trzeszczą, ale zaliczamy gimnastykę i rzuty do kosza na 12 min kary. Pędzimy na mostek, szukać wysprajowanego „Krzysia” bądź „Natalii”. Po drodze trochę zamieszania, kusi nas mniejszy mostek i ukryty „Filip”, ale jednak drużyna z trasy rodzinnej przekonuje nas do Natalki. Pędzimy po czwórkę, na której czeka kolejne zadanie: niespodzianka na placu zabaw, tym razem gimnastyka i zmysł równowagi.    
        

Po drodze czeka nas jeszcze zadanie linowe polegające na przeprawieniu się na tyrolce przez Przemszę, zadanie wspinaczkowe na Poziomie 450 w postaci kilkumetrowego trawersu – podział obowiązków w zespole: pół na pół. W drodze na pkt 10 mijamy się z prowadzącym mixem proFORMA. Strata ciągle duża…

Docieramy w końcu na długo wyczekiwany basen, na którym zastajemy team Nutria Adventure.  Do przepłynięcia 10 długości. Woda, początkowo lodowata i nieprzyjemna dla przegrzanej skóry, na 3 długości już tylko delikatnie chłodzi i orzeźwia. Z basenem rozprawiam się szybko, najtrudniejszym zadaniem okazuje się wciągnięcie ubrań na mokrą skórę, ale brak sentymentów w tej części zadania daje nam niewielką przewagę, z basenu wyjeżdżamy na drugiej pozycji. 

Przychodzi nam jeszcze policzyć okna na muralu za Kiepurą, co dla niektórych teamów było lekko podchwytliwym zadaniem, poczytać o misjach na przykościelnym krzyżu (okazuje się, że w nerwach i na lekkim zmęczeniu „miesiąc” na opisie punktu wygląda tak samo jak „miasto”), szukać litery na betonowym przęśle, zapamiętywać napis na kajaku (ścieżka? szlak? „emmmełłmmm kajakowy białej Przemszy” nie chciał przejść na mecie), odkryć, że Strugi nie są elementem architektonicznym, wyklepać tyłek pozbawiony pampersa na długim odcinku wysypanym tłuczniem, a wszystko przeplatane kryzysem na linii głowa-układ pokarmowy o zmiennym nasileniu. Zrezygnowanie z batonów i izotoników na 5 pkt przed końcem trasy ostatecznie uratowało mi życie, a Sebastianowi zdrowie psychiczne. Gnamy po ostatni punkt. Spojrzenie w mapę: dwa warianty: na skróty, torami i przez krzaki pod drogą S1, albo bezpiecznie, ale naokoło, asfaltami. Chwila konsternacji… Pierwszy mix nam uciekł dawno, trzeci siedzi na plecach – wybieramy wariant bezpieczniejszy. Szybciutko kręcimy prawo, lewo, prawo, 500 m przed punktem mijamy się… z prowadzącym mixem. Lekko w nas zawrzało, emocje uspokaja dopiero problem ze znalezieniem lampionu. Po kilkuminutowym, skutecznym szarpaniu się w krzakach ustalamy kierunek: baza. Wpadamy jako drugi team, czekamy tylko z odrobiną niepokoju na podliczenie kar czasowych. Ostatecznie meldujemy się na drugim stopniu podium. Przed nami proFORMA, dla których był to rajdowy debiut („ale oni są z Sosnowca”), trzecie miejsce do mety dowozi Nutria Adventure Team.


Ogólnie wracamy zadowoleni. Trasa fajna, tempo, pomimo kryzysu na końcu, całkiem dobre, założenia taktyczne wykonane w 100%, nawigacja (prawie) bezproblemowa. A i zadania przypadły nam do gustu bardzo.




Miejski Rajd Przygodowy, Katowice


Start drugi - 9 kwietnia, Katowice, Miejski Rajd Przygodowy. Ok. 70 km, MIX.

-Justyna, czy wystartujesz ze mną w Katowicach?
Zamiast odpowiedzieć coś mądrego, patrzę na telefon i milczę... Tak, nie, tak, nie tak, nie...
-Ale Sebastian... przecież Ty wystartujesz w parze z Marcinem i walczycie o pierwsze miejsce na podium. Ze mną - co najwyżej o połowę stawki. Ty się może lepiej zastanów?
-Już się zastanowiłem.
-... w takim razie: tak.
-Dobra! To teraz słuchaj...

Jeżeli po pierwszym pytaniu, jakie usłyszałam, czułam delikatny stres, to po litanii, która nastąpiła, zaczęłam wpadać w panikę.

"... na bieganiu idziesz całkiem na lekko, nie masz ze sobą nic, twoje rzeczy w plecaku mam ja. Na rowerze jedziesz z jednym dużym bidonem, drugi dla ciebie mam ja. BCAA i izotonik. Bierzemy batony. Dużo batonów. Często jemy. Jak wyciągam banana, pół jest dla ciebie. Masz co chwilę pić. Nie bierzemy za dużo ubrań, żeby nie dokładać bez sensu do plecaka. I tak nie będzie czasu się przebierać. Bierzesz na rower SPD-ki? Bez spd-ków będzie szybciej, nie będziesz tracić czasu na zmienianie butów między etapami. Mówisz mi, kiedy na rowerze będzie za szybko, od razu, a nie, jak się zmęczysz. Nie ścigasz się pod górkę. Będzie sucho więc dasz mi koła, założę ci moje sliki. Jak na bieganiu nie będziesz dawać rady, bez gadania przechodzisz do marszu. Mapę mam ja. Punkty podbijam ja. Jeżeli będzie zadanie specjalne ze wspinaniem, idziesz ty. Jeżeli będzie jaskinia, idziesz ty. I..."

Przez całe półtora tygodnia poprzedzające start czuję się jak uczeń. Słucham, notuję, zapamiętuję bo wiem, że będzie egzamin bez taryfy ulgowej. Ostatecznie na start udaje mi się wynegocjować dwie pary butów i plecak z bukłakiem i batonami. Jest przyjemny stresik. Bo ten start zapowiada się delikatnie inaczej niż poprzedni. Znów coś nowego...

Sobota rano. Leje. Wieje. Zimno. W ekspresowym tempie zmieniamy sliki z powrotem na ciężką, terenową oponę. Pakujemy wesoły autobus i w trójkę, z Marcinem, który w ostatniej chwili zdecydował się na start w MM, zamiast uciekać nam w MIXach, ruszamy ku Katowicom. Szybki rowerowy serwis, pakowanie, ostatnie ustalenia, i błogie chwile delektowania się suchymi ubraniami. Szefu rozdaje mapy, tłumaczy zawiłości trasy Profi. Najpierw biegowy prolog, potem długi rower, biegowy scorelauf po krzokach i rower do mety. Proste... tylko po co taka pogoda?
Z racji deszczu część zawodników, w tym Sebastian, znika w budynku, żeby schować mapy w plecakach przygotowanych pod rowery. 3, 2, 1... poszli. Śmiać mi się chce. Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy, a już powtórka sprzed tygodnia. W końcu wypada i Sebastian, ruszamy w krótki pościg przed pierwszym zadaniem specjalnym. Katowicki Spodek wita nas zadaniami logicznymi. Docieramy lekko spóźnieni, ale pochylamy się uczciwie nad kartką, wysilamy szare komórki. Dołącza Marcin z Irkiem, wszak w kupie siła. Na drugi punkt wyruszamy z jednym błędem, 5 min kary. 
Nie od dziś wiadomo, że w ferworze walki liczy się tylko... walka. Szybkie spojrzenie w mapę. 
-Tam! - Sebastian pokazuje na drugą stronę ulicy. Spojrzenie w lewo, wolne, gonimy. Pas zieleni, spojrzenie w prawo... i nogi mi miękną, jednym z pojazdów jest radiowóz. Bo jakże to tak, na dzień dobry tracić 15 min na wypisywanie mandatu?! Stajemy grzecznie, nie będziemy rżnąć głupa. Radiowóz zwalnia, otwiera się okno...
-Hej. Ja rozumiem, że jest rajd miejski, ale postarajcie się nie biegać środkiem drogi...
W przypływie radości i ulgi rzucam szybkie "tajest!" i czując się rozgrzeszona za wszystkie, nawet przyszłe winy, wbiegam prawie pod maskę. Reflektuję się natychmiast, cofam nogę z asfaltu i grzecznie gonimy do najbliższego przejścia dla pieszych.
Pkt 2 podbity, kierunek 3. Mijają nas pierwsze pary na rowerach. Altus. Punkt - na samej górze. Wzdycham i rozpoczynam spacer na 30 piętro. Pamiątkowe zdjęcie. Gonimy dalej. Czyli w dół. Po czwartym punkcie wpadamy na uniwersytet po rowery, mamy sporą stratę czasową, ale Sebastian nie wykazuje najmniejszego zdenerwowania. Rozpędzamy się, partner nawiguje płynnie, punkty padają szybko i czysto. W sumie to nawet pogoda już nie przeszkadza, w mieście trzymamy tempo, jest ciepło. Czasem rozrywki zapewniają mi 4 atmosfery wciśnięte w koło pędzące po mokrym asfalcie, czasem chlapiąca pomimo błotników woda, nie pozwalająca siąść na koło. Ale przynajmniej nie jest nudno. Frisbee, paletki, test ze znajomości cytatów, zadania specjalne zaliczamy błyskawicznie. Z kajaka wypadam jeszcze w biegu.
-Miało być suchą stopą! - krzyczy Sebastian.
Crossfit na Muchowcu mocniej zapada w pamięć. I w uda. Kibicując partnerom i innym zawodnikom każdy zastanawiał się zapewne, co to za przedziwne odcięcie po nawrotce. Potem zakładał szelki sam, ciągnął obciążone "sanki" i tym bardziej nie wiedział, gdzie tkwi problem. Dopiero w drugą stronę okazywało się, że cholera, tam było z górki...Ze sponiewieranymi nogami ruszamy dalej w naszą rowerową wycieczkę, opuszczamy wygodne centrum, wpadamy w katowickie lasy i tu poniewieranie nóg trwa nadal. Teren miejscami bardzo nieprzyjemny. Błoto, trawa, muldy, jakieś podzikowe pozostałości czy pieron wie, grunt, że nierówno i ciężko. A do obiecanego przez organizatora etapu "wzdłuż cieku wodnego" jeszcze daleko. 4 atmosfery momentami dają się we znaki. Najpierw postanawiam poślizgnąć się na leżącej w trawie gałęzi i w stylu charakterystycznym tylko dla mnie zaliczyć glebę sponsorowaną przez spd-ki. Prosto do kałuży... Poopowiadać Wam, jak jeździ się w pampersie nasiąkniętym błotem?
Kilka kałuż i błotnistych ścieżek dalej przestaje mi być przykro, nie tylko ja jestem mokra.
-Coś mówiłeś, że suchą stopą ma być?
-Odwołuję... 
Dojeżdżamy pozostałe zespoły. Najpierw Sebastian informuje mnie, że jedziemy równo z czołówką. Włącza się chęć ścigania, urwania się choć na chwilę. Później pada cicho:
-Nikt z nich nie ma podbitego pkt 16!
A więc co, prowadzimy? Na chwilę obecną mamy komplet punktów i właściwe moglibyśmy przestać się już ścigać? W połowie trasy? Znów powtórka sprzed tygodnia... Cudowne uczucie. Niby pojawia się psychiczny luz, ale nogi same rwą się do pedałowania. Docieramy do zapowiedzianego odcinka wzdłuż Pstrążnika. Na dystansie 2 km rozłożone 3 pkt kontrolne, nienaniesione na mapę, ale ponoć widoczne od razu. Na czym polega haczyk? Na totalnym braku ścieżki. Przemy wzdłuż strumyczka na przełaj, po trawie, po gałęziach, po muldach. Tam, gdzie się da jechać rowerem - boli tyłek i uda. Tam, gdzie się nie da - łydki błagają o litość. Czas umilają zarośnięte, niewidoczne rowy, przez które co poniektórzy postanawiają przefrunąć saltem przez kierownicę, czasami niemal jeden za drugim, co z boku musi wyglądać wyjątkowo komicznie. Dobrze, że to jeszcze nie czas na grzyby...
Ostatecznie kończymy tę nierówną walkę, wypadamy na twardsze ścieżki. Sebastian najpierw rzuca okiem w mapę, a potem złotą myśl w eter: "Ostatni bieg na orientację jest w okolicach 16, pewnie wszyscy cofną się, żeby ją podbić!". No. I kończy się rumakowanie, trzeba się ścigać. Nogi lekko spuchnięte, coraz ciężej utrzymać mi czołówkę. Sebastian pomaga, jak może, zaczyna się ściganie na ostatni bieg. Wpadamy na punkt, zbieramy mapę na scorelauf, jeden mix wyprzedza nas o włos, a ja... ja już nie mam siły. Sebastian wybiera wariant w przeciwnym kierunku. Jemu daje to możliwość nadrabiania na dobrej nawigacji, mi - nie maltretowania psychy plecami przeciwników. Momentami ledwo przebieram nogami. Jestem tak zmęczona, że zaczynam liczyć punkty. 9. Tylko 9 i ostatni rower...
Biegamy po jakichś krzojdach, blocie, nasypach. 1, 2. Buty na asfalt sprawdzają się co najwyżej średnio, czasami Sebastian musi mnie wciągnąć na co bardziej strome górki. 3, 4. Podkłady kolejowe nareszcie dają stopie odrobinę oparcia i wymuszają rytm. 5 - ponad połowa, teraz już tylko z górki, odpuszczam liczenie. 
-Idź górą, ja biegnę na dół podbić punkt.
No przecież nie będę dyskutować. Wlekę się mostem kolejowym, nie powiem, całkiem klimatycznym, spróchniałe, przegniłe podkłady gdzieniegdzie prezentują wdzięcznie to, co znajduje się pod mostem. Kilka metrów pod mostem. Zwalniam, przechodzę ostrożnie, czekam na Sebastiana.
-Jeszcze tylko 3, prawda? - pytam z nadzieją.
-Nie, zostały nam 2.
Coś mi nie pasuje, ale tym bardziej nie chce mi się dyskutować. Zgarniamy punkty po kolei, wpadamy nad wodę po rowery. Siłuję się ze zmokniętymi spd-kami, sędzia informuje Sebastiana, że jesteśmy pierwszym mixem na punkcie, Sebastian mnie - że jeszcze tylko 3 km. Odpalam resztę energii w nogach, pędzimy przez Katowice w stylu nie nadającym się do opisania. Wpadamy na metę, zdajemy kartę startową. Czeka na nas Marcin z Irkiem, zwycięzcy kategorii MM. I zaledwie jeden jeszcze męski zespół. Jesteśmy pierwsi. Pierwsi jako MIX. Trzeci w ogóle. Pomimo przemokniętych, ubłoconych ubrań czuję, jak rozlewa się we mnie przyjemne ciepło... Pierwsi w mixach, trzeci w ogóle. O kurcze...
Wpadają kolejne zespoły, szybkie podliczanie kar czasowych, których mamy więcej i... nadal PIERWSI! Z Zaledwie minutą przewagi, ale nadal pierwsi!!! Uśmiech rozciąga mi się od ucha do ucha, zmęczenie gdzieś na chwilę gubi... Ludzie podchodzą, gratulują, a ja nie wierzę... "ze mną co najwyżej w połowie stawki". Pierwsi...
-No to chłopaki, przyznać się, jak to było? Wiem, że żaden z was we mnie nie wierzył. Ciągnęliście zapałki?

Zbieram suche ciuchy, idę zrobić z siebie człowieka. W umywalce prawie się kąpie, ale należy mi się...

Wychodzę z łazienki, sucha, prawie nieśmierdząca. Szczęśliwa.
-Justyna, przepraszam.
Patrzę na czekającego na mnie Sebastiana i Marcina, początkowo nie zauważając ich min.
-No dobra, dobra, chłopaki, spoko, wiem, że żaden nie chciał ze mną startować.
-Przepraszam!!!
W tym momencie dociera do mnie zarówno ton głosu, jak i ponure miny. Zaczynam się... niepokoić?
-Co się stało?
-Przepraszam!!! Nie podbiłem jednego punktu...
Początkowo do mnie nie dociera. Potem mam nadzieję, że to żart. Ale jedno spojrzenie na chłopaków rozwiewa wszelkie złudzenia...

Ostatecznie tracimy podium, wyprzedzają nas zaledwie 3 teamy z kompletem punków. Trochę czuję gorycz. Bo przecież byliśmy na tym puncie. Szóstym na ostatnim etapie biegowym. Bo on był na moście, którym przechodziłam, podczas kiedy Sebastian zbiegł na dół, podbić inny punkt. Bo jako jedyny nie był oznaczony lampionem, tylko schowany za metalową tablicą, żeby przypadkowe osoby go nie znalazły. Gdyby był lampion - zauważyłabym go, nawet go nie szukając. Ba, pytałam Sebastiana, czy jeszcze 3 pkt do końca i nie podpadło mi, gdy usłyszałam, że tylko 2. Byłam zmęczona. Czuję gorycz. Ale tylko trochę. Bo mimo wszystko to był błąd gatunku: byli, nie zrobili. A przybiegliśmy pierwsi, jako mix. I trzeci w ogóle. I niech tak już zostanie.