-6… 5… 4…
Stoimy ustawieni w długaśnym rzędzie, ramię przy
ramieniu. Czuć, że to już… Magda stoi naprzeciwko, patrzy w skupieniu. Ja, z
równym skupieniem czaruję wzrokiem leżącą u mych stóp mapę. Na razie obróconą
tak, by nic nie było widać. Nie wiem, jak Marcin to zrobił, ale 86 zespołów
zgłoszonych na trasie OPEN to całkiem spory tłum. Rząd niknie daleko, między
choinkami. Jest chłodno. Tym bardziej cieszy, że zaczynamy od biegu.
Kilkanaście tygodni przed startem newsy o
Silesia Race w Łazach bombardują mnie nieustannie, a ja wytrwale je ignoruję.
2018 też okazał się mało łaskawy, cały czas odczuwam zdrowotne skutki szajby
poprzedniego roku, która już chyba zawsze jawić mi się będzie, jako zły sen, z
którego w końcu się obudziłam. Ale jak to po długim śnie, człowiek spowolniały,
rozleniwiony, pozbawiony sił… Po przebudzeniu rozpędzam się powoli, wytrwale,
jak ta lokomotywa z wiersza Tuwima, jednak wciąż tkwię w pierwszych wersach, a
lato dobiega końca.
Ostatecznie trafiam na zdjęcia objazdu trasy i się łamię. Przecież zawsze samo znalezienie wszystkich punktów można potraktować jako zabawę, a i w sztuce posługiwania się mapą i kompasem mam wiele do doskonalenia.
Ostatecznie trafiam na zdjęcia objazdu trasy i się łamię. Przecież zawsze samo znalezienie wszystkich punktów można potraktować jako zabawę, a i w sztuce posługiwania się mapą i kompasem mam wiele do doskonalenia.
Pojawia się problem towarzysza „niedoli”. Długo analizuję listę moich znajomych w poszukiwaniu osoby, która chciałaby „na luzie, z opcją zejścia z trasy”, równocześnie na tyle mocnej, żeby jednak celować w jej ukończenie. Po drodze brnąc przez krzaki, błota, piachy, ciemność i inne terenowe niedogodności, deptając na pedały, machając wiosłem i przebierając nogami. Analizy nie przynoszą żadnych rezultatów.
Aż której nocy… znacie to? Już jedną nogą i połową mózgu zanurzacie się w szaleństwie nierealnego snu, już ogarnia was ciepełko, szum deszczu padającego za oknem powoli zaczyna się rozmywać…
BAM! Wybucha w mózgu, tej coraz wolniej pracującej maszynie, jakby rozbłysk światła, a w ciemność pokoju niesie się dźwięk własnego głosu: Magda!
Łapię za telefon, kopiuję info z Silesia Race, trasa OPEN, szukam Magdy, wklejam… palec chwilę drży nad opcją „wyślij”, cholera, jest 1 w nocy… Wybaczy mi. „Mam dla Ciebie propozycję…”
Następnego rana czytam: „zgadzam się” i w tym momencie chmury spowijające Szklarską Porębę tak jakby trochę się rozstępują.
W ramach przygotowań do imprezy trochę jeździmy, raz biegamy. Magda jest silniejsza ode mnie, powiedziałabym, że znacznie, wszak starty w Bike Maraton równie regularne co podium, zobowiązują. Ale ja nie mam spiny, a Magda po prostu jest ciekawa nowego doświadczenia. Rozmawiamy, tłumaczę, opowiadam, pokazuję mapy z poprzednich startów, ale doskonale wiem, że i tak daje to jedynie mgliste wyobrażenie, czym są rajdy przygodowe.
Jedynie na przygotowania kajakowe brakło czasu, czego efektem było pływanie na imprezie trochę w lewo, trochę w prawo, za to zdecydowanie mało prosto. Ale kto by się tam przejmował… Poza tym i tak dałabym sobie rękę uciąć, że to kajak był zepsuty :D
22 września 2018.
Budzi mnie wściekły szum deszczu. Wzdycham
głęboko, przewracam się na drugi bok, próbuję zasnąć z powrotem, do budzika
jeszcze kilka pięknych minut w ciepłej kołderce. No tak. Cały tydzień świeciło
słońce i lato panoszyło się bezczelnie. Ba, kiedy kładłam się spać, ono nadal
było… Uparte dudnienie w parapet zwiastuje jednak, że zgodnie z wszelkimi
prognozami ewakuowało się akurat w noc poprzedzającą start.
Wróć. Start dla trasy OPEN. PROFI tymczasem właśnie gniją w krzakach, biegiem albo z rowerem, a za oknem, do kompletu z deszczem, zapewne jakieś 10 st C. Br… Choć jeśli meteo się nie pomyliło, to nad ranem padać przestanie, a słupek rtęci doczołga się do 15. Tym razem „po co ja to robię” jakieś takie mniej intensywnie. Wstaję, pakuję sprzęt, jadę po Magdę. Jest jeszcze ciemno, choć na wschodzie niebo zaczyna nieśmiało blednąć.
Wróć. Start dla trasy OPEN. PROFI tymczasem właśnie gniją w krzakach, biegiem albo z rowerem, a za oknem, do kompletu z deszczem, zapewne jakieś 10 st C. Br… Choć jeśli meteo się nie pomyliło, to nad ranem padać przestanie, a słupek rtęci doczołga się do 15. Tym razem „po co ja to robię” jakieś takie mniej intensywnie. Wstaję, pakuję sprzęt, jadę po Magdę. Jest jeszcze ciemno, choć na wschodzie niebo zaczyna nieśmiało blednąć.
Godzina 9.05, odprawa techniczna. Marcin nigdy
nie zawodzi.
-Bo jak stawiałem punkty w terenie, to wziąłem
ze sobą wszystko… to znaczy… nie wziąłem ze sobą nic, oprócz perforatorów. Ale
spokojnie, perforatory są.
-A lampiony?
-E…. czasem będą trzy pomarańczowe pionowe kropki na drzewie. Oczywiście od strony właściwej, czyli od tyłu.
-A lampiony?
-E…. czasem będą trzy pomarańczowe pionowe kropki na drzewie. Oczywiście od strony właściwej, czyli od tyłu.
-A to jest mapa główna. Ona jest formatu A3, jak
widzicie. I tu jest mały problem. Bo miała być formatu A4.
Mózg mieli szybko: a skala…?
-I stąd kolejny problem. Tu macie napisane, że skala jest 1 do 50 tysięcy… - tu następuje pełna napięcia pauza - …ale skala taka nie jest. SPOKOJNIE! Liczyliśmy całą noc i wyszło nam, że jeden centymetr, to około 350 metrów. No, może 400…
Mózg mieli szybko: a skala…?
-I stąd kolejny problem. Tu macie napisane, że skala jest 1 do 50 tysięcy… - tu następuje pełna napięcia pauza - …ale skala taka nie jest. SPOKOJNIE! Liczyliśmy całą noc i wyszło nam, że jeden centymetr, to około 350 metrów. No, może 400…
Zapada cisza. A po ciszy następują gromkie brawa. Patrzę na Magdę, uśmiecham się.
-Mówiłam, że Marcin jest genialny i jedyny w swoim rodzaju?
-3… 2… 1… start!
Porywam mapę w rękę, szybko lustruję zaznaczone
okręgi, chwila dyskusji, decydujemy, że zaczniemy na południe. Wybiegamy za róg
budynku, dreptamy chwilę w potężnej masie ludzi i skręcamy w lewo. Okazuje się,
że już na starcie podjęłyśmy dobrą decyzję: dziki tłum prze dalej, w kierunku
północnym, a my, wraz z kilkoma innymi zespołami, kameralnie truchtamy w stronę
„rogu boiska”. Tam Magda chwyta perforator i odbija na karcie startowej
pierwsze w życiu rajdowe dziurki.
Zespół „OPEN 31 KK” rusza na północny wschód, w kierunku „samotnego drzewa” pod kościołem. Drzewo też znajdujemy dosyć sprawnie, potem delikatny trucht pod urząd miasta, lokomotywę – całkiem zacną i w końcu trochę dreptania za drzewem koło pomnika na północno-zachodnim krańcu mapy, ale i ten punkt w końcu podbijamy. Tempo biegu nie powala, wiem, że około miesiąca temu biegałam szybciej, ba, widzę, jak Magdę nosi… ale nie spinamy się, wszak jeszcze cały dzień przed nami.
Wpadamy na bazę w parku wodnym w Łazach,
przejmujemy mapę główną. Nie jestem zawodowcem więc wyjmuję pomarańczowy mazak
i informuję Magdę, że ma kilka minut dla siebie. Lustruję mapę, już widzę, że
będzie walka w krzakach z gatunku „nic tu nie gra”, że rowerowa piaskownica
jurajskich szlaków jest nie do ominięcia, a po Pustyni Błędowskiej, zgodnie z
przewidywaniami, zaliczymy bieganie, tudzież mozolne czołganie. Spokojnie
rysuję linię od punktu do punku. Kilka minut straconych teraz, to być może
kilkanaście minut i kilometrów zaoszczędzonych w trasie. Myślę chwilę nad
przejazdem z pk 11 na 12. Kusi jechać najprostszą drogą, ale doświadczenie
podpowiada, że tam coś może nie grać… Rysuję najazd od północy, naokoło, jednak
droga 790 i czarny szlak turystyczny w całym leśnym bajzlu powinny być tam,
gdzie są. Kilka godzin później okaże się, że intuicja mnie nie zawiodła, choć
szukanie punktu i tak sprowadzi się do przetrzepania każdej polany po kolei.
Wskakujemy na rowery, pędzimy. Punkty wpadają na
spokojnie, przy pk 2 mały haczyk, bo jadąc szybko można nie zauważyć na mapie,
że niebieski szlak, przecinając drogę 790, nie startuje od razu na wprost, ale
trochę bardziej na południe. Jadąc brzegiem lasu w końcu go odnajdujemy. Na pk
2 mamy trochę chodzenia, bo mylę się o jedną ścieżkę, ale Magda nie daje się
wyprowadzić w pole, podbija punkt. Szybki przejazd na pk 3, zjazdy w jurajskim
terenie cieszą straszliwie. Powoli zaczyna wychodzić słońce. Jadące z nami
teamy odbijają w lewo, w pomarańczowy szlak, Magda przez chwilę traci pewność
siebie.
-My dalej prosto! – krzyczę. Trzymać się swojej
wersji, nie sugerować innymi – jak zwykle składam postanowienie i póki się go
trzymam, jest dobrze. Złamię je dopiero przy pk 10, przez co stracimy kilkaset
metrów i parę minut, za to trening jazdy w piachu wyjdzie wybornie. Ale to
dopiero przy pk 10. Tymczasem rzucamy rowery w krzaki, biegamy po lesie i
szukamy „charakterystycznego drzewa”. Uwielbiam charakterystyczne drzewa. W
lesie. Podejrzewam, że inni też. Ostatecznie punkt podbijamy, pędzimy robić
fotę przy pk 4, czyli na lotnisku w Niegowoniczkach. W sumie sam pomysł
potwierdzania punktów fotograficznie jest genialny. Pierwszy raz wracam z
imprezy ze zdjęciami, które sama zrobiłam J Z pk 4 na pk 5, czyli zakole rzeki
Białej Przemszy. To już taka tradycja… każde zawody na północ od Żor, to jakaś
Przemsza. Tutaj, Biała, jak zwykle niesamowicie urokliwa, jak zresztą cała
jura. Przyznać trzeba, że zarówno lasy, jak i przejazdy łąkami, są niesamowicie
piękne i piękno to, przy delikatnym słońcu i powoli żółknących liściach jest
nie do przeoczenia, nawet przy narastającym zmęczeniu.
Pk 6, wieża telekomunikacyjna, widoczna z daleka
na szczycie wzniesienia, trochę męczy, końcówkę podprowadzam rower, ale już
cieszę się na zjazd i się nie zawodzę. Łatwy i spokojny przelot na 7, obieramy
wersję asfaltową, żeby dać nogom odpocząć, przed czekającą je Pustynią
Błędowską. Wpadamy na przepak. Morze piachu, od południa ograniczone lasem,
powoli już zarasta, widać liczne kępki trawy. Tu popełniam dwa błędy: postanawiam
biegać w butach rowerowych i zacząć od bunkra, czyli punktu G, zlokalizowanego dokładnie na
południe od wiaty, przy której zostawiamy rowery. Początkowo kierujemy się na
komin widoczny nad lasem, a kiedy znika za drzewami, kierunek wskazuje kompas i
azymut 180. Fantastycznie. Okazuje się jednak, że bunkier jest doskonale
widoczny nawet bez kompasu, za to znalezienie zakola rzeki, czyli punktu F,
idąc od wschodu, okazuje się nieco skomplikowane. Idziemy około kilometra
brzegiem lasu, z nadzieją, że zakole jakoś tak po prostu będzie widoczne… Nie
jest. Próby przejścia do rzeki kończą się grzęźnięciem w krzakach i kolejnymi
wycofami. Kiedy w końcu już udaje się znaleźć przyjaźniejszy teren i dojść nad
Białą Przemszę, rodzi się oczywiste pytanie: w prawo czy w lewo? Nie wiem, czy
nie poszliśmy za daleko. Wyjmuję kompas, sprawdzam kierunek nutru. Północ-południe.
A więc jeszcze w prawo. Znajdujemy grzybiarzy. Znajdujemy (chyba) prawdziwki.
Znajdujemy całe stada maślaków. Znajdujemy w końcu i pk F z perforatorem.
Robimy zwrot o 180 stopni, wychodzimy z lasu na brzeg pustyni. Wiata majaczy
gdzieś na północnym wschodzie, 1,5 km piaszczystego spaceru przed nami. Nogi bolą
niemiłosiernie. Ale pod wiatą jest przepak, a w nim puszka coli. Tak, to są te
momenty, kiedy wiesz, że tylko i aż puszka coli może sprawić Ci radość. I ty ją
masz J
Pod wiatą chwilę odpoczywamy, dorzucamy do
plecaków światło (jest godz. 14 i ukończenie rajdu przy świetle słonecznym
wydaje się coraz mniej realne), odpiaszczamy obuwie, raczymy colą i innymi
typowo sportowymi pysznościami, odpoczywamy. Bez żalu patrzę, jak dwa kolejne
babskie teamy opuszczają przepak, konkurencja ucieka. Założenie było: idziemy
na luzie i dla fanu, na podjazdach czuję watę w nogach, ale… ale zawsze jest
tak, że kalkuluje się wynik końcowy. I mnie te kalkulacje pchają, zmuszają do
pilnowania czasu, pilnowania jedzenia i picia, do pedałowania do końca, końca
podjazdu lub sił. Pchają do pilnowania tempa Magdy, zamiast spowalniać ją za
każdym razem, gdy czuję, że jedzie szybciej, niż ja mogę. Do pilnowania mapy i
nie podejmowania pochopnych decyzji… A tymczasem dwa teamy odjechały.
Widziałam, że co najmniej jeden minął nas ze sporą przewagą w „piaskownicy”.
Ale rozsądek podpowiada: odpoczywaj. Jeszcze drugie tyle rajdu przed nami, a
punkty, na których spodziewam się niespodzianek, też dopiero przed nami.
Baton w rękę i ruszamy na pk 8. Najpierw grzęźniemy w piachu na czerwonym
szlaku rowerowym, później zaliczamy podjazd pod rezerwat Góry Chełm. Nogi czują
kilometry, ale na osłodę szybki zjazd i króciuteńki przejazd na pk 9 z zadaniem
specjalnym w postaci tyrolki. Zadanie trudności nie przedstawia żadnych, za to
sprawia sporo frajdy i przyjemności. Z pk 9 na 10 zastanawiam się nad zmianą
trasy, nad objazdem asfaltem, ostatecznie jednak wybieramy wersję lasem, w
nagrodę kilka razy grzęźniemy w piachu, ale rowery radzą sobie dzielnie. Po raz
kolejny zachwycam się przewagą 29 calowego koła nad wersją 26 cali.
Na pk 10 mały błąd. Początkowo trzymam się swojego wariantu, czyli max asfaltem przed siebie, a dopiero w ostatniej chwili zjazd w teren. Niestety po zjeździe w teren migają mi za drzewami inni zawodnicy, bez spojrzenia w mapę zawracam, zmieniam ścieżkę. W nagrodę toniemy w strasznym piachu. Po drodze mało nie zaliczam zderzenia czołowego z jednym z motocrossowców, którzy nie przejmując się sporą ilością rowerzystów, kontynuują trening. Rower płynie mi w piachu, rzuca mnie w kierunku rozpędzonego motoru, Magda krzyczy, ale ostatecznie jakoś się mijamy. Ciśnienie mi skacze. Nic, jedziemy dalej. Wyjeżdżamy z krzaków, zamiast niedokończonego aquaparku, oczom naszym ukazuje się wieś. Niedobrze. Szybkie spojrzenie w mapę i już wiem, gdzie zrobiłam błąd. Zawracamy, skręcamy w ścieżkę, którą poruszałyśmy się początkowo i po kilkudziesięciu metrach znajdujemy pk 10.
Wdrapujemy się na fundament, selfie wg instrukcji na opisie
punktów, pędzimy dalej. Ścieżki w terenie zaczynają się nie zgadzać. Staję,
patrzę na mapę, myślę. Pozwalam innym zawodnikom zniknąć za drzewami, ruszam na
północ, do wsi, żeby na pk 11 najechać wg planu. Zamiast we wsi na głównej
drodze, lądujemy od razu koło małego boiska na rozjeździe dróg, zaznaczonego na
mapie, czyli zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewałam. Ale wiem już na
100%, gdzie jestem i cieszę się, że nie pojechałam za innymi, bo to właśnie w
taki sposób najczęściej gubi się trasę: nie kontrolując mapy. Za boiskiem
wjeżdżamy w ścieżkę biegnącą na południowy zachód, trafiamy na mixowy team i
jedziemy razem. Wg mapy ścieżka ma biec prościuteńko i doprowadzić nas idealnie
do pk 11, czyli „starej prochowni”. Tymczasem ścieżka kluczy, co chwilę zmienia
kierunek, często rozwidla się lub dochodzą do niej inne ścieżki, których w
ogóle nie ma na mapie. Czyli standard. Ale trochę tracę pewność siebie i tym
bardziej cieszę się z towarzystwa. I cieszy mnie, kiedy towarzystwo wybiera
warianty, którymi prawdopodobnie pojechałabym, gdybyśmy były same. W końcu
dojeżdżamy do rozjazdu kilku ścieżek i czarnego szlaku. Skręcamy w drogę, przy
której znajduje się tablica informująca o szlaku militarnym, tam spodziewamy
się znaleźć „ruiny prochowni, mur z oknem”. Murów z oknem znajdujemy więcej,
ale po drobnych konsultacjach i małych podpowiedziach znajdujemy taki, przy
którym wisi perforator.
Spoglądam na mapę. Pk 12. Już w bazie
zastanawiałam się, jak go rozegrać i podejrzewałam, że ścieżki w lesie mogą
różnić się od tych zaznaczonych na mapie. Dojazd do pk 11 utwierdza mnie w
przekonaniu, że las rządzi się swoimi prawami, zostaję przy wersji bezpiecznego
najazdu naokoło, od północy. Po drodze trafiamy na męski team, który przyjął
podobną taktykę. Na skrzyżowaniu drogi 790 i czarnego szlaku turystycznego
wjeżdżamy w ścieżkę, która ma nas doprowadzić idealnie na poszukiwaną polanę.
„Na rozjeździe dróg spójrz w kierunku południowo wschodnim. Między drzewami
ujrzysz polanę. Na jej północno wschodnim rogu jest punkt” (czy jakoś tak… w
każdym razie mocno poetycko J ). Rozjazdów i skrzyżowań jest bardzo
mało i kompletnie nie zgadzają się z mapą, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu,
że decyzja, by nie jechać na skróty, była decyzją właściwą. Po około 2 km
znajdujemy pierwszą polanę, w dodatku po stronie wschodniej w stosunku do
ścieżki, czyli tam, gdzie miała być. Rozjazdu nie ma, ale na wszelki wypadek Magda
z kolegą sprawdzają północno wschodni róg. Punktu nie ma, tak samo, jak śladów
obecności innych zawodników. Jeszcze raz analizujemy opis puntu: kierunki nam
się zgadzają, najwidoczniej nie ta polana. Chłopaki odjeżdżają dalej, ja z
Magdą dla świętego spokoju przeczesujemy dokładnie caluteńką polanę. W opisie
jest napisane jedno, ale gdzie może stać punkt, to drugie. Nie znajdujemy.
Jestem tak pewna właściwego położenia polany, że zanim ruszymy dalej, robię
zdjęcie. Przejeżdżamy ścieżką kilkaset metrów i znajdujemy kolejną polanę.
Chwila konsternacji… i ją też dokładnie przeczesujemy. Znajdujemy jelenia. Znajdujemy
borówki. Znajdujemy ślady biegania innych zawodników. Ale punktu nie ma. Znów
ruszamy dalej. Dosłownie po minucie
ponownie spotykamy chłopaków i jeszcze jeden męski team. Chłopaki
informują nas, że dojechali drogą do końca, więcej polan już nie ma. My ich, że
przetrzepałyśmy dokładnie obie polany, które były po drodze. Wpadamy w
konsternację… Na zachód od nas, między drzewami majaczy malutka polanka. Wg
opisu punktu nie ma prawa być polanką, której szukamy, ale z kolei ścieżka,
którą jechaliśmy, jest na 100% ścieżką, którą zaznaczyłam mazakiem na mapie.
Zgadza się wszystko, oprócz polanki. A może…
-A może mu się
po prostu kierunki pomyliły? – myślę głośno. Wszak organizator jest
tylko człowiekiem, a mylić się, zwłaszcza opisując położenie punktu, jest
rzeczą ludzką. Wpadamy wszyscy między drzewa.
-Mam!
-Yeah!
Podbijamy punkt, śmiejąc się głośno, bo wiemy,
że jeżeli ktokolwiek będzie próbował najechać na ten punkt na skróty, czyli
bezpośrednio z pk 11, będzie miał potężny problem. Pk 12 dodaje mi sił, mocniej
depczę po pedałach, ruszamy na południe, czyli po 13. Ścieżki znów zaczynają
się nie zgadzać, ale nie stresuje nas to, i tak musimy dojechać do głównej
drogi, a tam bez trudu się zorientujemy w terenie. Jakież jest moje zdziwienie,
gdy po drodze mijamy camping. Niezaznaczony na mapie. Z potężną ilością pelargonii.
Camping, który już dzisiaj mijałyśmy. Próbuję sobie szybko przypomnieć gdzie,
kiedy, na której ścieżce i nie potrafię. Dojeżdżamy do asfaltu i tu jeszcze
większe zdziwienie: jesteśmy koło pk 9, tego z tyrolką. Chłopaki, nie
zwalniając, skręcają w lewo. Zatrzymuję się kompletnie zaskoczona.
-No, Magda, to my w prawo… - i znów śmiejemy
się głośno, a pedałowanie wydaje się być zadziwiająco lekkie. Dobry humor
dodaje nam (mi) sił dosyć długo, dopiero podjazd pod pk 13 mnie odcina.
Prowadzimy rowery spokojnie ścieżką do wysokości słupa linii wysokiego
napięcia. Magda rzuca rower i wpada w krzaki (skąd ona ma tyle siły? Aha, już
mi się przypomniało), a ja chwytam jej rower i teraz już oba, pcham w stronę
szczytu wzniesienia. Tam z plecaka wyciągam trochę dobroci, po chwili Magda
wraca i robimy 3-minutowy piknik. Słońce już coraz bliżej widnokręgu, robi się
rześko, ubieramy się. Nastawiamy się na dziki zjazd z pagórka, jednak ilość
dziur-niespodzianek, których w udeptanej trawie prawie nie widać, zmusza nas do
zwolnienia. Mimo wszystko i tak mało nie przelatuję przez kierownicę na jednym
z większych dołków, który kompletnie mnie zaskoczył.
Teraz już tylko kierunek staw i kajaki.
Spoglądam w mapę na rozmiar niebieskiej plamki. W schemacie rajdu było 2 km
etapu kajakowego, ale zbiornik jest mały, a punkty do podbicia tylko 3. Wygląda
na to, że uwiniemy się dosyć szybko. Może jeszcze zdążymy wyjechać na ostatni
etap rowerowy przy świetle dziennym? Byłoby genialnie, bo po nocy, w terenie,
wszystko się komplikuje.
Kajak okazuje się łatwy, szybki, przyjemny i bez
kolejek. Pływamy w 4 teamy, punkty podbijamy zespołowo.
Wpadamy na rowery. Ostatnie 3 punkty to
scorelauf, czyli same decydujemy o kolejności ich zaliczania. Startujemy na
południe, w kierunku pk 16. „Opuszczony budynek, dobrze widoczny z drogi
okalającej”. Ok, asfaltową drogą do terenu zaznaczonego na szaro. Już z pewnej
odległości widzimy potężny budynek, ziejący dziurami po oknach. Wbijamy się
prosto w teren zaznaczony na szaro. „Teren prywatny, wstęp wzbroniony”, ale
brama otwarta więc ciśniemy. Widzimy tylko malutki, zagrodzony teren,
interesujący mnie budynek za płotem, zamkniętą drugą bramę, która broni do
niego dostępu i dwóch zdziwionych, albo nieco już zniecierpliwionych, panów. Wszak
86 teamów na trasie OPEN na pewno zmęczyłoby niejednego strażnika. Zawracamy,
próbujemy od zachodu, ale spoglądam w mapę i się rozmyślam. Bez sensu, to chyba
jednak miało być gdzieś tam bliżej zamkniętej bramy. Wracamy. Spotykamy trzy
kolejne zespoły KK, po rozmowie z panami. Instrukcja: gdzieś w krzaki,
błotnistą ścieżką. Dziewczyny zawracają, ja patrzę na budynek (cały czas
wierzę, że widzę właściwy), jest tak blisko, bez sensu zawracać… Wołam Magdę,
wpadamy w krzaki, próbujemy obejść ogrodzenie po zewnętrznej stronie. Gęste
krzaki. Trawa do kolan. Nasyp utrudniający poruszanie się. Choinki na tyle
duże, że ciężko przepchnąć rower między nimi, a ogrodzeniem. Zatrzymuje nas,
już prawie na samym końcu ogrodzenia, betonowy wysoki płot, biegnący w poprzek.
Jasny pieron! Dwa metry… już kombinuję, jak przeskoczyć go z rowerami, ale
Magda mi gdzieś uciekła, wspięła się nasypem do góry, nie widzę jej. Wołam. Nie
odpowiada. Porzucam pomysł ze skakaniem przez płot, wspinam się jej śladem
przez krzaki, kolce i trawę, co chwila wyplątuję rower z jakiejś gałęzi, która
wkręciła się w napęd. Po ok. 30 metrach, cała upocona, zasapana i poodzierana docieram
do ścieżki, skręcam na północ, ciągle nawołując Magdę. Za plecami pojawiają się
goniące nas dziewczyny. Ha, więc przynajmniej je wyprzedziłyśmy. Magda w końcu
wybiega z krzaków z szerokim uśmiechem, za jej plecami majaczy maleńki,
opuszczony budyneczek… zupełnie nie ten, o którym myślałam.
-Masz punkt?
-Mam! Pk 15, prawda?
-Nie… pk 16.
-Kurde!
Magda biegnie z powrotem w krzaki, poprawia na
karcie startowej błędnie podbity punkt, startujemy pędem na południe, do głównej
drogi, w kierunku pk 17. W nogach od
dłuższego czasu wata, ale wizja walki o pozycję w tabeli teraz, na ostatnich
trzech punktach, dodaje siły. No i ta odrobina światła dziennego… cały czas mam
nadzieję, że zdążymy podbić ostatni punkt „po jasności”.
Najazd na pk 17, od południa, początkowo zgadza
się idealnie. Najpierw asfaltem, potem ścieżką, potem w prawo, przecinamy
ścieżkę na wprost i gdzieś tam, delikatnie po lewej. „Dorodna jabłoń” rzuca mi
się w oczy zaraz na szczycie, po pierwszym zakręcie. Myślę: za blisko, mijam
ją, jedziemy dalej i… ścieżki zaczynają się nie zgadzać. Nic nowego, taki urok
terenu, wszak ciągle się zmienia. Docieramy do miejsca, które zdaje się
najlepiej pasować do opisu „na szczycie wypłaszczenie, na południe otwiera się
polanka z widokiem”. Kurcze, znalazłyśmy taką polankę i taki widok, że lepszego
na pewno tu nie ma. Tylko czy my jesteśmy tam, gdzie powinnyśmy? „Linia drzew
na wschodzie”. Kurcze… są jakieś krzaczory i drzewa, niekoniecznie w linii…
Oglądam mapę z każdej strony, porównuję z kompasem.
Słońce coraz niżej, światła
coraz mniej… gdzieś tam majaczy mi spore drzewo. To jaśniejsze to jabłka, czy
zmieniające kolor liście? Nie widzę z daleka, ale wydaje mi się, że wg mapy to
tylko tam. Po drodze krzaczory po pachy, ale biegniemy, trzeba sprawdzić z
bliska, co to za drzewo. Plączemy się w kolczastej gęstwinie coraz bardziej, w
końcu stajemy bezsilne. Nie dojdziemy tam z tej strony. Wracamy na nasze
wzniesienie. Światło się kończy, za to u mnie rozpoczyna nerwowość. Jak zajdzie
słońce, to po ciemku w tych krzakach nie znajdziemy ani jabłoni, ani kolejnego
punktu. Pojawia się team MM, też szukają, od pół godziny. Patrzymy na mapę, nie
wiem już nawet gdzie tak naprawdę jesteśmy. Powoli godzę się z myślą, że nie
przywieziemy kompletu punktów. A szkoda, ten pk 12 tak ładnie nam siadł…
Wyjmuję telefon, na mapie googla sprawdzam naszą
lokalizację, porównuję z mapą trasy… i już wszystko wiem. Tzn wiem, gdzie na
mapie jest pagórek, na którym stoimy. I tu robię błąd. Błąd, który analizowałam
długo jeszcze w domu. Co mogłam zrobić lepiej? Uspokoić się. Przestać stresować
się zapadającym zmierzchem. Wyjąć kompas, wyznaczyć azymut i cisnąć ścieżką
przed siebie, pomimo tego, że na horyzoncie nie wyglądało to zachęcająco.
Zamiast tego, pytam męskiego teamu, czy ktoś z
nich sprawdzał jabłoń, która była zaraz przy zakręcie, czyli ewidentnie za
blisko, ale może jednak…
Nie sprawdzali. Wracamy, ciśniemy w krzaki,
wszystko się zgadza. Polanka jest, widok na południe jest, jabłoń jest, dorodna
niezaprzeczalnie. Tylko z mapą nic się nie zgadza. Nie ma perforatora ani
lampionu. Wyciągam telefon, dzwonię do organizatora, pytam, czy nie zgłaszał mu
ktoś problemów z pk 17. Rozmawiamy kilka minut, mówię, że nie ma lampionu, może
ktoś zabrał? Opisuję dokładnie teren, drzewo, krzaki obok, widok… Marcin
twierdzi, że wszystko się zgadza. Wprawdzie pyta o trzy pomarańczowe kropki
zrobione sprayem, pyta o ścieżkę na
południe, na zachód i na północny wschód… Kropek nie ma, reszta niby się
zgadza…
Ostatecznie robię zdjęcie, punkt zaliczony.
Magda kręci głową, jej nie zgadza się trochę bardziej niż mi, ale podejmujemy
decyzję, że jedziemy dalej. Możliwość, że jesteśmy przy innej ścieżce, niż
planowałam być, trochę komplikuje sprawę. Jeżeli pojedziemy na północ nie tą,
którą planowałam, po ciemku może mi być ciężko zorientować się w pomyłce i ją
skorygować. Ale ruszamy na północ, po ostatni pk. Mijane po drodze teamy, pędzące
w odwrotnym kierunku, podpowiadają nam, że jednak jedziemy dobrze. Uf… my
możemy jedynie zrewanżować się informacją, że jabłonki nie znaleźliśmy, być
może ktoś zabrał lampion, ale nawet nie wiemy, czy byliśmy w dobrym miejscu…
Długi zjazd, w zapadającym mroku dostrzegam kontury wzniesienia po lewej, zakręt w lewo, zakręt w prawo, kolejne wzniesienie i kilka światełek wracających z krzaków. Skałki, na szczęście, udaje się znaleźć szybko. Rozmawiamy z innymi teamami, mają jabłonkę, na pewno tam była, oznaczona kropkami, a nie lampionem. To mnie trochę wytrąca z równowagi. Lampion można ukraść, ale narysowanych spayem kropek raczej się z drzewa nie zmaże. A więc nie znalazłyśmy punktu, nie mamy kompletu.
-Chcesz się po niego wracać? – pyta Magda.
Kurcze. Tak, chcę. Ale rozsądek podpowiada mi,
że to bez sensu. Że nawet jeżeli się wrócimy, to po ciemku nie znajdziemy,
skoro przy świetle dziennym nie dałyśmy rady. Ale komplet punktów…. Tym
bardziej, że pk 12 był dosyć zaskakujący i innym drużynom mógł sprawić problem,
a my go mamy… Patrzę w mapę. Ostatecznie analiza mocy naszych czołówek, późnej
godziny, kusząca bliskość bazy, jeżeli wybierzemy kierunek na północ – wszystko
to, ujęte krótkim prostym określeniem: zdrowy rozsądek – zwycięża. Obieramy
drogę na północ, kończymy rajd.
Po kilkunastu minutach meldujemy się w bazie.
Oddajemy kartę startową, jeszcze tylko próbuję wytłumaczyć zamieszanie z pk 16
i 15, w końcu wszystko mi się miesza i już sama nie wiem, który jest podbity w
swojej kratce, a który w rezerwie. Już, już sobie wszystko w głowie układam,
już wszystko wiem, gdy pani sędzia pyta:
-A pk 4? I 5? I 10? Czemu są niepodbite? Nie
zaliczyłyście?
-Zaliczyłyśmy! Znalazłyśmy wszystkie, za
wyjątkiem pk 17.
Spoglądam w kartę startową i ku swojemu
zdziwieniu, potem przerażeniu, dostrzegam, że rzeczywiście kratki 4,5 i 10 są
niepodbite. Niemożliwe!!! Biorę kartę startową pod światło, gdzie są te
cholerne dziurki, muszą tam być! Ale ich nie ma… Jak to, przecież Magda na
pewno je podbijała!
Już zaczyna mi się robić mocno smutno, gdy przychodzi inna pani sędzia:
-Przecież te punkty trzeba było potwierdzić
zdjęciem, a nie perforatorem. Macie zdjęcia?
Ufffffffff…..
Wyciągam telefon, pokazuję zdjęcia i śmieję się
głośno. Chyba jednak zmęczyłam się bardziej, niż myślałam.
Tymczasem Magda lokalizuje genialny smalczyk z
jeszcze genialniejszymi ogórami. Tak więc jej modlitwy i zaklęcia z trasy
(„Golonki…. Bigosuuu…”) okazują się skuteczne. Poprawiamy barszczem, który w
stosunku do ogórów ma tylko jedną przewagę: jest ciepły. Siadamy w końcu na
tyłku.
-Magda, zmęczyłaś się w ogóle dzisiaj?
-Nie…
Patrzę na nią i stwierdzam, że rzeczywiście
wygląda świeżutko. Śmieję się głośno. 10 h na trasie. Piękny debiut, nie ma co.
A następnego dnia nie potrafię wstać z łóżka.
Nie ma co, trzeba rozpędzać się dalej.