środa, 26 września 2018

Powroty i debiuty: Silesia Race 2018 Łazy


-6… 5… 4…

Stoimy ustawieni w długaśnym rzędzie, ramię przy ramieniu. Czuć, że to już… Magda stoi naprzeciwko, patrzy w skupieniu. Ja, z równym skupieniem czaruję wzrokiem leżącą u mych stóp mapę. Na razie obróconą tak, by nic nie było widać. Nie wiem, jak Marcin to zrobił, ale 86 zespołów zgłoszonych na trasie OPEN to całkiem spory tłum. Rząd niknie daleko, między choinkami. Jest chłodno. Tym bardziej cieszy, że zaczynamy od biegu.




Kilkanaście tygodni przed startem newsy o Silesia Race w Łazach bombardują mnie nieustannie, a ja wytrwale je ignoruję. 2018 też okazał się mało łaskawy, cały czas odczuwam zdrowotne skutki szajby poprzedniego roku, która już chyba zawsze jawić mi się będzie, jako zły sen, z którego w końcu się obudziłam. Ale jak to po długim śnie, człowiek spowolniały, rozleniwiony, pozbawiony sił… Po przebudzeniu rozpędzam się powoli, wytrwale, jak ta lokomotywa z wiersza Tuwima, jednak wciąż tkwię w pierwszych wersach, a lato dobiega końca.

Ostatecznie trafiam na zdjęcia objazdu trasy i się łamię. Przecież zawsze samo znalezienie wszystkich punktów można potraktować jako zabawę, a i w sztuce posługiwania się mapą i kompasem mam wiele do doskonalenia.

Pojawia się problem towarzysza „niedoli”. Długo analizuję listę moich znajomych w poszukiwaniu osoby, która chciałaby „na luzie, z opcją zejścia z trasy”, równocześnie na tyle mocnej, żeby jednak celować w jej ukończenie. Po drodze brnąc przez krzaki, błota, piachy, ciemność i inne terenowe niedogodności, deptając na pedały, machając wiosłem i przebierając nogami. Analizy nie przynoszą żadnych rezultatów.

Aż której nocy… znacie to? Już jedną nogą i połową mózgu zanurzacie się w szaleństwie nierealnego snu, już ogarnia was ciepełko, szum deszczu padającego za oknem powoli zaczyna się rozmywać…
BAM! Wybucha w mózgu, tej coraz wolniej pracującej maszynie, jakby rozbłysk światła, a w ciemność pokoju niesie się dźwięk własnego głosu: Magda!

Łapię za telefon, kopiuję info z Silesia Race, trasa OPEN, szukam Magdy, wklejam… palec chwilę drży nad opcją „wyślij”, cholera, jest 1 w nocy… Wybaczy mi. „Mam dla Ciebie propozycję…”
Następnego rana czytam: „zgadzam się” i w tym momencie chmury spowijające Szklarską Porębę tak jakby trochę się rozstępują.

W ramach przygotowań do imprezy trochę jeździmy, raz biegamy. Magda jest silniejsza ode mnie, powiedziałabym, że znacznie, wszak starty w Bike Maraton równie regularne co podium, zobowiązują. Ale ja nie mam spiny, a Magda po prostu jest ciekawa nowego doświadczenia. Rozmawiamy, tłumaczę, opowiadam, pokazuję mapy z poprzednich startów, ale doskonale wiem, że i tak daje to jedynie mgliste wyobrażenie, czym są rajdy przygodowe.
Jedynie na przygotowania kajakowe brakło czasu, czego efektem było pływanie na imprezie trochę w lewo, trochę w prawo, za to zdecydowanie mało prosto. Ale kto by się tam przejmował… Poza tym i tak dałabym sobie rękę uciąć, że to kajak był zepsuty :D



22 września 2018.

Budzi mnie wściekły szum deszczu. Wzdycham głęboko, przewracam się na drugi bok, próbuję zasnąć z powrotem, do budzika jeszcze kilka pięknych minut w ciepłej kołderce. No tak. Cały tydzień świeciło słońce i lato panoszyło się bezczelnie. Ba, kiedy kładłam się spać, ono nadal było… Uparte dudnienie w parapet zwiastuje jednak, że zgodnie z wszelkimi prognozami ewakuowało się akurat w noc poprzedzającą start.
Wróć. Start dla trasy OPEN. PROFI tymczasem właśnie gniją w krzakach, biegiem albo z rowerem, a za oknem, do kompletu z deszczem, zapewne jakieś 10  st C. Br… Choć jeśli meteo się nie pomyliło, to nad ranem padać przestanie, a słupek rtęci doczołga się do 15. Tym razem „po co ja to robię” jakieś takie mniej intensywnie. Wstaję, pakuję sprzęt, jadę po Magdę. Jest jeszcze ciemno, choć na wschodzie niebo zaczyna nieśmiało blednąć. 

Godzina 9.05, odprawa techniczna. Marcin nigdy nie zawodzi.
-Bo jak stawiałem punkty w terenie, to wziąłem ze sobą wszystko… to znaczy… nie wziąłem ze sobą nic, oprócz perforatorów. Ale spokojnie, perforatory są.
-A lampiony?
-E…. czasem będą trzy pomarańczowe pionowe kropki na drzewie. Oczywiście od strony właściwej, czyli od tyłu.

-A to jest mapa główna. Ona jest formatu A3, jak widzicie. I tu jest mały problem. Bo miała być formatu A4.
Mózg mieli szybko: a skala…?
-I stąd kolejny problem. Tu macie napisane, że skala jest 1 do 50 tysięcy… - tu następuje pełna napięcia pauza - …ale skala taka nie jest. SPOKOJNIE! Liczyliśmy całą noc i wyszło nam, że jeden centymetr, to około 350 metrów. No, może 400…

Zapada cisza. A po ciszy następują gromkie brawa. Patrzę na Magdę, uśmiecham się.
-Mówiłam, że Marcin jest genialny i jedyny w  swoim rodzaju?

-3… 2… 1… start!

Porywam mapę w rękę, szybko lustruję zaznaczone okręgi, chwila dyskusji, decydujemy, że zaczniemy na południe. Wybiegamy za róg budynku, dreptamy chwilę w potężnej masie ludzi i skręcamy w lewo. Okazuje się, że już na starcie podjęłyśmy dobrą decyzję: dziki tłum prze dalej, w kierunku północnym, a my, wraz z kilkoma innymi zespołami, kameralnie truchtamy w stronę „rogu boiska”. Tam Magda chwyta perforator i odbija na karcie startowej pierwsze w życiu rajdowe dziurki.




Zespół „OPEN 31 KK” rusza na północny wschód, w kierunku „samotnego drzewa” pod kościołem. Drzewo też znajdujemy dosyć sprawnie, potem delikatny trucht pod urząd miasta, lokomotywę – całkiem zacną i w końcu trochę dreptania za drzewem koło pomnika na północno-zachodnim krańcu mapy, ale i ten punkt w końcu podbijamy. Tempo biegu nie powala, wiem, że około miesiąca temu biegałam szybciej, ba, widzę, jak Magdę nosi… ale nie spinamy się, wszak jeszcze cały dzień przed nami.

Wpadamy na bazę w parku wodnym w Łazach, przejmujemy mapę główną. Nie jestem zawodowcem więc wyjmuję pomarańczowy mazak i informuję Magdę, że ma kilka minut dla siebie. Lustruję mapę, już widzę, że będzie walka w krzakach z gatunku „nic tu nie gra”, że rowerowa piaskownica jurajskich szlaków jest nie do ominięcia, a po Pustyni Błędowskiej, zgodnie z przewidywaniami, zaliczymy bieganie, tudzież mozolne czołganie. Spokojnie rysuję linię od punktu do punku. Kilka minut straconych teraz, to być może kilkanaście minut i kilometrów zaoszczędzonych w trasie. Myślę chwilę nad przejazdem z pk 11 na 12. Kusi jechać najprostszą drogą, ale doświadczenie podpowiada, że tam coś może nie grać… Rysuję najazd od północy, naokoło, jednak droga 790 i czarny szlak turystyczny w całym leśnym bajzlu powinny być tam, gdzie są. Kilka godzin później okaże się, że intuicja mnie nie zawiodła, choć szukanie punktu i tak sprowadzi się do przetrzepania każdej polany po kolei.





Wskakujemy na rowery, pędzimy. Punkty wpadają na spokojnie, przy pk 2 mały haczyk, bo jadąc szybko można nie zauważyć na mapie, że niebieski szlak, przecinając drogę 790, nie startuje od razu na wprost, ale trochę bardziej na południe. Jadąc brzegiem lasu w końcu go odnajdujemy. Na pk 2 mamy trochę chodzenia, bo mylę się o jedną ścieżkę, ale Magda nie daje się wyprowadzić w pole, podbija punkt. Szybki przejazd na pk 3, zjazdy w jurajskim terenie cieszą straszliwie. Powoli zaczyna wychodzić słońce. Jadące z nami teamy odbijają w lewo, w pomarańczowy szlak, Magda przez chwilę traci pewność siebie.

-My dalej prosto! – krzyczę. Trzymać się swojej wersji, nie sugerować innymi – jak zwykle składam postanowienie i póki się go trzymam, jest dobrze. Złamię je dopiero przy pk 10, przez co stracimy kilkaset metrów i parę minut, za to trening jazdy w piachu wyjdzie wybornie. Ale to dopiero przy pk 10. Tymczasem rzucamy rowery w krzaki, biegamy po lesie i szukamy „charakterystycznego drzewa”. Uwielbiam charakterystyczne drzewa. W lesie. Podejrzewam, że inni też. Ostatecznie punkt podbijamy, pędzimy robić fotę przy pk 4, czyli na lotnisku w Niegowoniczkach. W sumie sam pomysł potwierdzania punktów fotograficznie jest genialny. Pierwszy raz wracam z imprezy ze zdjęciami, które sama zrobiłam J Z pk 4 na pk 5, czyli zakole rzeki Białej Przemszy. To już taka tradycja… każde zawody na północ od Żor, to jakaś Przemsza. Tutaj, Biała, jak zwykle niesamowicie urokliwa, jak zresztą cała jura. Przyznać trzeba, że zarówno lasy, jak i przejazdy łąkami, są niesamowicie piękne i piękno to, przy delikatnym słońcu i powoli żółknących liściach jest nie do przeoczenia, nawet przy narastającym zmęczeniu.





Pk 6, wieża telekomunikacyjna, widoczna z daleka na szczycie wzniesienia, trochę męczy, końcówkę podprowadzam rower, ale już cieszę się na zjazd i się nie zawodzę. Łatwy i spokojny przelot na 7, obieramy wersję asfaltową, żeby dać nogom odpocząć, przed czekającą je Pustynią Błędowską. Wpadamy na przepak. Morze piachu, od południa ograniczone lasem, powoli już zarasta, widać liczne kępki trawy. Tu popełniam dwa błędy: postanawiam biegać w butach rowerowych i zacząć od bunkra, czyli punktu G, zlokalizowanego dokładnie na południe od wiaty, przy której zostawiamy rowery. Początkowo kierujemy się na komin widoczny nad lasem, a kiedy znika za drzewami, kierunek wskazuje kompas i azymut 180. Fantastycznie. Okazuje się jednak, że bunkier jest doskonale widoczny nawet bez kompasu, za to znalezienie zakola rzeki, czyli punktu F, idąc od wschodu, okazuje się nieco skomplikowane. Idziemy około kilometra brzegiem lasu, z nadzieją, że zakole jakoś tak po prostu będzie widoczne… Nie jest. Próby przejścia do rzeki kończą się grzęźnięciem w krzakach i kolejnymi wycofami. Kiedy w końcu już udaje się znaleźć przyjaźniejszy teren i dojść nad Białą Przemszę, rodzi się oczywiste pytanie: w prawo czy w lewo? Nie wiem, czy nie poszliśmy za daleko. Wyjmuję kompas, sprawdzam kierunek nutru. Północ-południe. A więc jeszcze w prawo. Znajdujemy grzybiarzy. Znajdujemy (chyba) prawdziwki. Znajdujemy całe stada maślaków. Znajdujemy w końcu i pk F z perforatorem. Robimy zwrot o 180 stopni, wychodzimy z lasu na brzeg pustyni. Wiata majaczy gdzieś na północnym wschodzie, 1,5 km piaszczystego spaceru przed nami. Nogi bolą niemiłosiernie. Ale pod wiatą jest przepak, a w nim puszka coli. Tak, to są te momenty, kiedy wiesz, że tylko i aż puszka coli może sprawić Ci radość. I ty ją masz J





Pod wiatą chwilę odpoczywamy, dorzucamy do plecaków światło (jest godz. 14 i ukończenie rajdu przy świetle słonecznym wydaje się coraz mniej realne), odpiaszczamy obuwie, raczymy colą i innymi typowo sportowymi pysznościami, odpoczywamy. Bez żalu patrzę, jak dwa kolejne babskie teamy opuszczają przepak, konkurencja ucieka. Założenie było: idziemy na luzie i dla fanu, na podjazdach czuję watę w nogach, ale… ale zawsze jest tak, że kalkuluje się wynik końcowy. I mnie te kalkulacje pchają, zmuszają do pilnowania czasu, pilnowania jedzenia i picia, do pedałowania do końca, końca podjazdu lub sił. Pchają do pilnowania tempa Magdy, zamiast spowalniać ją za każdym razem, gdy czuję, że jedzie szybciej, niż ja mogę. Do pilnowania mapy i nie podejmowania pochopnych decyzji… A tymczasem dwa teamy odjechały. Widziałam, że co najmniej jeden minął nas ze sporą przewagą w „piaskownicy”. Ale rozsądek podpowiada: odpoczywaj. Jeszcze drugie tyle rajdu przed nami, a punkty, na których spodziewam się niespodzianek, też dopiero przed nami.

Baton w rękę i ruszamy na pk 8.  Najpierw grzęźniemy w piachu na czerwonym szlaku rowerowym, później zaliczamy podjazd pod rezerwat Góry Chełm. Nogi czują kilometry, ale na osłodę szybki zjazd i króciuteńki przejazd na pk 9 z zadaniem specjalnym w postaci tyrolki. Zadanie trudności nie przedstawia żadnych, za to sprawia sporo frajdy i przyjemności. Z pk 9 na 10 zastanawiam się nad zmianą trasy, nad objazdem asfaltem, ostatecznie jednak wybieramy wersję lasem, w nagrodę kilka razy grzęźniemy w piachu, ale rowery radzą sobie dzielnie. Po raz kolejny zachwycam się przewagą 29 calowego koła nad wersją 26 cali. 



Na pk 10 mały błąd. Początkowo trzymam się swojego wariantu, czyli max asfaltem przed siebie, a dopiero w ostatniej chwili zjazd w teren. Niestety po zjeździe w teren migają mi za drzewami inni zawodnicy, bez spojrzenia w mapę zawracam, zmieniam ścieżkę. W nagrodę toniemy w strasznym piachu. Po drodze mało nie zaliczam zderzenia czołowego z jednym z motocrossowców, którzy nie przejmując się sporą ilością rowerzystów, kontynuują trening. Rower płynie mi w piachu, rzuca mnie w kierunku rozpędzonego motoru, Magda krzyczy, ale ostatecznie jakoś się mijamy. Ciśnienie mi skacze. Nic, jedziemy dalej. Wyjeżdżamy z krzaków, zamiast niedokończonego aquaparku, oczom naszym ukazuje się wieś. Niedobrze. Szybkie spojrzenie w mapę i już wiem, gdzie zrobiłam błąd. Zawracamy, skręcamy w ścieżkę, którą poruszałyśmy się początkowo i po kilkudziesięciu metrach znajdujemy pk 10. 



Wdrapujemy się na fundament, selfie wg instrukcji na opisie punktów, pędzimy dalej. Ścieżki w terenie zaczynają się nie zgadzać. Staję, patrzę na mapę, myślę. Pozwalam innym zawodnikom zniknąć za drzewami, ruszam na północ, do wsi, żeby na pk 11 najechać wg planu. Zamiast we wsi na głównej drodze, lądujemy od razu koło małego boiska na rozjeździe dróg, zaznaczonego na mapie, czyli zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewałam. Ale wiem już na 100%, gdzie jestem i cieszę się, że nie pojechałam za innymi, bo to właśnie w taki sposób najczęściej gubi się trasę: nie kontrolując mapy. Za boiskiem wjeżdżamy w ścieżkę biegnącą na południowy zachód, trafiamy na mixowy team i jedziemy razem. Wg mapy ścieżka ma biec prościuteńko i doprowadzić nas idealnie do pk 11, czyli „starej prochowni”. Tymczasem ścieżka kluczy, co chwilę zmienia kierunek, często rozwidla się lub dochodzą do niej inne ścieżki, których w ogóle nie ma na mapie. Czyli standard. Ale trochę tracę pewność siebie i tym bardziej cieszę się z towarzystwa. I cieszy mnie, kiedy towarzystwo wybiera warianty, którymi prawdopodobnie pojechałabym, gdybyśmy były same. W końcu dojeżdżamy do rozjazdu kilku ścieżek i czarnego szlaku. Skręcamy w drogę, przy której znajduje się tablica informująca o szlaku militarnym, tam spodziewamy się znaleźć „ruiny prochowni, mur z oknem”. Murów z oknem znajdujemy więcej, ale po drobnych konsultacjach i małych podpowiedziach znajdujemy taki, przy którym wisi perforator.



Spoglądam na mapę. Pk 12. Już w bazie zastanawiałam się, jak go rozegrać i podejrzewałam, że ścieżki w lesie mogą różnić się od tych zaznaczonych na mapie. Dojazd do pk 11 utwierdza mnie w przekonaniu, że las rządzi się swoimi prawami, zostaję przy wersji bezpiecznego najazdu naokoło, od północy. Po drodze trafiamy na męski team, który przyjął podobną taktykę. Na skrzyżowaniu drogi 790 i czarnego szlaku turystycznego wjeżdżamy w ścieżkę, która ma nas doprowadzić idealnie na poszukiwaną polanę. „Na rozjeździe dróg spójrz w kierunku południowo wschodnim. Między drzewami ujrzysz polanę. Na jej północno wschodnim rogu jest punkt” (czy jakoś tak… w każdym razie mocno poetycko J ). Rozjazdów i skrzyżowań jest bardzo mało i kompletnie nie zgadzają się z mapą, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że decyzja, by nie jechać na skróty, była decyzją właściwą. Po około 2 km znajdujemy pierwszą polanę, w dodatku po stronie wschodniej w stosunku do ścieżki, czyli tam, gdzie miała być.  Rozjazdu nie ma, ale na wszelki wypadek Magda z kolegą sprawdzają północno wschodni róg. Punktu nie ma, tak samo, jak śladów obecności innych zawodników. Jeszcze raz analizujemy opis puntu: kierunki nam się zgadzają, najwidoczniej nie ta polana. Chłopaki odjeżdżają dalej, ja z Magdą dla świętego spokoju przeczesujemy dokładnie caluteńką polanę. W opisie jest napisane jedno, ale gdzie może stać punkt, to drugie. Nie znajdujemy. Jestem tak pewna właściwego położenia polany, że zanim ruszymy dalej, robię zdjęcie. Przejeżdżamy ścieżką kilkaset metrów i znajdujemy kolejną polanę. Chwila konsternacji… i ją też dokładnie przeczesujemy. Znajdujemy jelenia. Znajdujemy borówki. Znajdujemy ślady biegania innych zawodników. Ale punktu nie ma. Znów ruszamy dalej. Dosłownie po minucie  ponownie spotykamy chłopaków i jeszcze jeden męski team. Chłopaki informują nas, że dojechali drogą do końca, więcej polan już nie ma. My ich, że przetrzepałyśmy dokładnie obie polany, które były po drodze. Wpadamy w konsternację… Na zachód od nas, między drzewami majaczy malutka polanka. Wg opisu punktu nie ma prawa być polanką, której szukamy, ale z kolei ścieżka, którą jechaliśmy, jest na 100% ścieżką, którą zaznaczyłam mazakiem na mapie. Zgadza się wszystko, oprócz polanki. A może…

-A może mu się  po prostu kierunki pomyliły? – myślę głośno. Wszak organizator jest tylko człowiekiem, a mylić się, zwłaszcza opisując położenie punktu, jest rzeczą ludzką. Wpadamy wszyscy między drzewa.

-Mam!

-Yeah!

Podbijamy punkt, śmiejąc się głośno, bo wiemy, że jeżeli ktokolwiek będzie próbował najechać na ten punkt na skróty, czyli bezpośrednio z pk 11, będzie miał potężny problem. Pk 12 dodaje mi sił, mocniej depczę po pedałach, ruszamy na południe, czyli po 13. Ścieżki znów zaczynają się nie zgadzać, ale nie stresuje nas to, i tak musimy dojechać do głównej drogi, a tam bez trudu się zorientujemy w terenie. Jakież jest moje zdziwienie, gdy po drodze mijamy camping. Niezaznaczony na mapie. Z potężną ilością pelargonii. Camping, który już dzisiaj mijałyśmy. Próbuję sobie szybko przypomnieć gdzie, kiedy, na której ścieżce i nie potrafię. Dojeżdżamy do asfaltu i tu jeszcze większe zdziwienie: jesteśmy koło pk 9, tego z tyrolką. Chłopaki, nie zwalniając, skręcają w lewo. Zatrzymuję się kompletnie zaskoczona.

-No, Magda, to my w prawo… - i znów śmiejemy się głośno, a pedałowanie wydaje się być zadziwiająco lekkie. Dobry humor dodaje nam (mi) sił dosyć długo, dopiero podjazd pod pk 13 mnie odcina. Prowadzimy rowery spokojnie ścieżką do wysokości słupa linii wysokiego napięcia. Magda rzuca rower i wpada w krzaki (skąd ona ma tyle siły? Aha, już mi się przypomniało), a ja chwytam jej rower i teraz już oba, pcham w stronę szczytu wzniesienia. Tam z plecaka wyciągam trochę dobroci, po chwili Magda wraca i robimy 3-minutowy piknik. Słońce już coraz bliżej widnokręgu, robi się rześko, ubieramy się. Nastawiamy się na dziki zjazd z pagórka, jednak ilość dziur-niespodzianek, których w udeptanej trawie prawie nie widać, zmusza nas do zwolnienia. Mimo wszystko i tak mało nie przelatuję przez kierownicę na jednym z większych dołków, który kompletnie mnie zaskoczył.

Teraz już tylko kierunek staw i kajaki. Spoglądam w mapę na rozmiar niebieskiej plamki. W schemacie rajdu było 2 km etapu kajakowego, ale zbiornik jest mały, a punkty do podbicia tylko 3. Wygląda na to, że uwiniemy się dosyć szybko. Może jeszcze zdążymy wyjechać na ostatni etap rowerowy przy świetle dziennym? Byłoby genialnie, bo po nocy, w terenie, wszystko się komplikuje.

Kajak okazuje się łatwy, szybki, przyjemny i bez kolejek. Pływamy w 4 teamy, punkty podbijamy zespołowo.

Wpadamy na rowery. Ostatnie 3 punkty to scorelauf, czyli same decydujemy o kolejności ich zaliczania. Startujemy na południe, w kierunku pk 16. „Opuszczony budynek, dobrze widoczny z drogi okalającej”. Ok, asfaltową drogą do terenu zaznaczonego na szaro. Już z pewnej odległości widzimy potężny budynek, ziejący dziurami po oknach. Wbijamy się prosto w teren zaznaczony na szaro. „Teren prywatny, wstęp wzbroniony”, ale brama otwarta więc ciśniemy. Widzimy tylko malutki, zagrodzony teren, interesujący mnie budynek za płotem, zamkniętą drugą bramę, która broni do niego dostępu i dwóch zdziwionych, albo nieco już zniecierpliwionych, panów. Wszak 86 teamów na trasie OPEN na pewno zmęczyłoby niejednego strażnika. Zawracamy, próbujemy od zachodu, ale spoglądam w mapę i się rozmyślam. Bez sensu, to chyba jednak miało być gdzieś tam bliżej zamkniętej bramy. Wracamy. Spotykamy trzy kolejne zespoły KK, po rozmowie z panami. Instrukcja: gdzieś w krzaki, błotnistą ścieżką. Dziewczyny zawracają, ja patrzę na budynek (cały czas wierzę, że widzę właściwy), jest tak blisko, bez sensu zawracać… Wołam Magdę, wpadamy w krzaki, próbujemy obejść ogrodzenie po zewnętrznej stronie. Gęste krzaki. Trawa do kolan. Nasyp utrudniający poruszanie się. Choinki na tyle duże, że ciężko przepchnąć rower między nimi, a ogrodzeniem. Zatrzymuje nas, już prawie na samym końcu ogrodzenia, betonowy wysoki płot, biegnący w poprzek. Jasny pieron! Dwa metry… już kombinuję, jak przeskoczyć go z rowerami, ale Magda mi gdzieś uciekła, wspięła się nasypem do góry, nie widzę jej. Wołam. Nie odpowiada. Porzucam pomysł ze skakaniem przez płot, wspinam się jej śladem przez krzaki, kolce i trawę, co chwila wyplątuję rower z jakiejś gałęzi, która wkręciła się w napęd. Po ok. 30 metrach, cała upocona, zasapana i poodzierana docieram do ścieżki, skręcam na północ, ciągle nawołując Magdę. Za plecami pojawiają się goniące nas dziewczyny. Ha, więc przynajmniej je wyprzedziłyśmy. Magda w końcu wybiega z krzaków z szerokim uśmiechem, za jej plecami majaczy maleńki, opuszczony budyneczek… zupełnie nie ten, o którym myślałam.

-Masz punkt?

-Mam! Pk 15, prawda?

-Nie… pk 16.

-Kurde!

Magda biegnie z powrotem w krzaki, poprawia na karcie startowej błędnie podbity punkt, startujemy pędem na południe, do głównej drogi, w kierunku  pk 17. W nogach od dłuższego czasu wata, ale wizja walki o pozycję w tabeli teraz, na ostatnich trzech punktach, dodaje siły. No i ta odrobina światła dziennego… cały czas mam nadzieję, że zdążymy podbić ostatni punkt „po jasności”.

Najazd na pk 17, od południa, początkowo zgadza się idealnie. Najpierw asfaltem, potem ścieżką, potem w prawo, przecinamy ścieżkę na wprost i gdzieś tam, delikatnie po lewej. „Dorodna jabłoń” rzuca mi się w oczy zaraz na szczycie, po pierwszym zakręcie. Myślę: za blisko, mijam ją, jedziemy dalej i… ścieżki zaczynają się nie zgadzać. Nic nowego, taki urok terenu, wszak ciągle się zmienia. Docieramy do miejsca, które zdaje się najlepiej pasować do opisu „na szczycie wypłaszczenie, na południe otwiera się polanka z widokiem”. Kurcze, znalazłyśmy taką polankę i taki widok, że lepszego na pewno tu nie ma. Tylko czy my jesteśmy tam, gdzie powinnyśmy? „Linia drzew na wschodzie”. Kurcze… są jakieś krzaczory i drzewa, niekoniecznie w linii… Oglądam mapę z każdej strony, porównuję z kompasem. 

Słońce coraz niżej, światła coraz mniej… gdzieś tam majaczy mi spore drzewo. To jaśniejsze to jabłka, czy zmieniające kolor liście? Nie widzę z daleka, ale wydaje mi się, że wg mapy to tylko tam. Po drodze krzaczory po pachy, ale biegniemy, trzeba sprawdzić z bliska, co to za drzewo. Plączemy się w kolczastej gęstwinie coraz bardziej, w końcu stajemy bezsilne. Nie dojdziemy tam z tej strony. Wracamy na nasze wzniesienie. Światło się kończy, za to u mnie rozpoczyna nerwowość. Jak zajdzie słońce, to po ciemku w tych krzakach nie znajdziemy ani jabłoni, ani kolejnego punktu. Pojawia się team MM, też szukają, od pół godziny. Patrzymy na mapę, nie wiem już nawet gdzie tak naprawdę jesteśmy. Powoli godzę się z myślą, że nie przywieziemy kompletu punktów. A szkoda, ten pk 12 tak ładnie nam siadł…

Wyjmuję telefon, na mapie googla sprawdzam naszą lokalizację, porównuję z mapą trasy… i już wszystko wiem. Tzn wiem, gdzie na mapie jest pagórek, na którym stoimy. I tu robię błąd. Błąd, który analizowałam długo jeszcze w domu. Co mogłam zrobić lepiej? Uspokoić się. Przestać stresować się zapadającym zmierzchem. Wyjąć kompas, wyznaczyć azymut i cisnąć ścieżką przed siebie, pomimo tego, że na horyzoncie nie wyglądało to zachęcająco.
Zamiast tego, pytam męskiego teamu, czy ktoś z nich sprawdzał jabłoń, która była zaraz przy zakręcie, czyli ewidentnie za blisko, ale może jednak…

Nie sprawdzali. Wracamy, ciśniemy w krzaki, wszystko się zgadza. Polanka jest, widok na południe jest, jabłoń jest, dorodna niezaprzeczalnie. Tylko z mapą nic się nie zgadza. Nie ma perforatora ani lampionu. Wyciągam telefon, dzwonię do organizatora, pytam, czy nie zgłaszał mu ktoś problemów z pk 17. Rozmawiamy kilka minut, mówię, że nie ma lampionu, może ktoś zabrał? Opisuję dokładnie teren, drzewo, krzaki obok, widok… Marcin twierdzi, że wszystko się zgadza. Wprawdzie pyta o trzy pomarańczowe kropki zrobione sprayem, pyta o ścieżkę  na południe, na zachód i na północny wschód… Kropek nie ma, reszta niby się zgadza…



Ostatecznie robię zdjęcie, punkt zaliczony. Magda kręci głową, jej nie zgadza się trochę bardziej niż mi, ale podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej. Możliwość, że jesteśmy przy innej ścieżce, niż planowałam być, trochę komplikuje sprawę. Jeżeli pojedziemy na północ nie tą, którą planowałam, po ciemku może mi być ciężko zorientować się w pomyłce i ją skorygować. Ale ruszamy na północ, po ostatni pk. Mijane po drodze teamy, pędzące w odwrotnym kierunku, podpowiadają nam, że jednak jedziemy dobrze. Uf… my możemy jedynie zrewanżować się informacją, że jabłonki nie znaleźliśmy, być może ktoś zabrał lampion, ale nawet nie wiemy, czy byliśmy w dobrym miejscu… 

Długi zjazd, w zapadającym mroku dostrzegam kontury wzniesienia po lewej, zakręt w lewo, zakręt w prawo, kolejne wzniesienie i kilka światełek wracających z krzaków. Skałki, na szczęście, udaje się znaleźć szybko. Rozmawiamy z innymi teamami, mają jabłonkę, na pewno tam była, oznaczona kropkami, a nie lampionem. To mnie trochę wytrąca z równowagi. Lampion można ukraść, ale narysowanych spayem kropek raczej się z drzewa nie zmaże. A więc nie znalazłyśmy punktu, nie mamy kompletu.

-Chcesz się po niego wracać? – pyta Magda.

Kurcze. Tak, chcę. Ale rozsądek podpowiada mi, że to bez sensu. Że nawet jeżeli się wrócimy, to po ciemku nie znajdziemy, skoro przy świetle dziennym nie dałyśmy rady. Ale komplet punktów…. Tym bardziej, że pk 12 był dosyć zaskakujący i innym drużynom mógł sprawić problem, a my go mamy… Patrzę w mapę. Ostatecznie analiza mocy naszych czołówek, późnej godziny, kusząca bliskość bazy, jeżeli wybierzemy kierunek na północ – wszystko to, ujęte krótkim prostym określeniem: zdrowy rozsądek – zwycięża. Obieramy drogę na północ, kończymy rajd.

Po kilkunastu minutach meldujemy się w bazie. Oddajemy kartę startową, jeszcze tylko próbuję wytłumaczyć zamieszanie z pk 16 i 15, w końcu wszystko mi się miesza i już sama nie wiem, który jest podbity w swojej kratce, a który w rezerwie. Już, już sobie wszystko w głowie układam, już wszystko wiem, gdy pani sędzia pyta:

-A pk 4? I 5? I 10? Czemu są niepodbite? Nie zaliczyłyście?

-Zaliczyłyśmy! Znalazłyśmy wszystkie, za wyjątkiem pk 17.

Spoglądam w kartę startową i ku swojemu zdziwieniu, potem przerażeniu, dostrzegam, że rzeczywiście kratki 4,5 i 10 są niepodbite. Niemożliwe!!! Biorę kartę startową pod światło, gdzie są te cholerne dziurki, muszą tam być! Ale ich nie ma… Jak to, przecież Magda na pewno je podbijała!

Już zaczyna mi się robić mocno smutno, gdy przychodzi inna pani sędzia:


-Przecież te punkty trzeba było potwierdzić zdjęciem, a nie perforatorem. Macie zdjęcia?

Ufffffffff…..

Wyciągam telefon, pokazuję zdjęcia i śmieję się głośno. Chyba jednak zmęczyłam się bardziej, niż myślałam.

Tymczasem Magda lokalizuje genialny smalczyk z jeszcze genialniejszymi ogórami. Tak więc jej modlitwy i zaklęcia z trasy („Golonki…. Bigosuuu…”) okazują się skuteczne. Poprawiamy barszczem, który w stosunku do ogórów ma tylko jedną przewagę: jest ciepły. Siadamy w końcu na tyłku.



-Magda, zmęczyłaś się w ogóle dzisiaj?
-Nie…

Patrzę na nią i stwierdzam, że rzeczywiście wygląda świeżutko. Śmieję się głośno. 10 h na trasie. Piękny debiut, nie ma co.

A następnego dnia nie potrafię wstać z łóżka. 
Nie ma co, trzeba rozpędzać się dalej.

czwartek, 16 marca 2017

Rajd Wilczy 2017 – Żory




„Otwieramy zapisy na Rajd Wilczy…” – nie zastanawiam się długo, zgłoszenie wysyłam od razu. Wszak czasu jeszcze dużo, totalny brak treningów zimową porą zdążę jeszcze nadrobić. Taką przynajmniej mam nadzieję. A że wyszło, jak zawsze, czyli nie wyszło… cóż. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Jakiś krótki rowerek, jakieś nieśmiałe bieganko… na więcej sportowych przyjemności nie ma czasu. 3 tygodnie przygotowania? Na dobrą zabawę i ukończenie trasy w limicie powinno wystarczyć. Powoli zaczynam oswajać się z myślą, że walki o podium w tym roku nie będzie. Tym bardziej, że szykuje się podwójny debiut: Radka w roli rajdowca (ale o jego zakres sił witalnych raczej nie mam powodu się martwić) i mój w roli nawigatora (oj…).

„-Podgórska, gdzie się zgubiłaś?” – Dżoana tyle razy odbierała telefon ode mnie tymi właśnie słowami, że w końcu przestałam się dziwić, skąd ona wie, ona z kolei przestała się dziwić, czemu ja znowu nie wiem.

Tak więc delikatnie stresuję się mapą w tym roku, ale postanawiam start potraktować mocno-treningowo-nawigacyjnie, wszak północ od południa odróżniam, ślaczki na mapie kojarzę, a z wszelkiego rodzaju kółkami, krzyżykami i innymi pierdołami zdążyłam „opatrzeć się” na poprzednich rajdach. Poza tym mapy zawsze są po jednej na łeb, Radek z pewnością da radę mnie kontrolować.

Że organizator rozwiązał ten problem bardzo szybko, zdziwiłam się nie tylko ja, ale również pozostałe teamy…

Przygotowania sprzętowe w tym roku idą równie opornie, co kondycyjne. Brakuje mi JEDYNIE: jednego roweru, dwóch mapników, jednego kompasu, kompletu błotników i okularów do jazdy przy słabym świetle. Koleżanka, kolega+ sklep, koleżanka, Auchan, Auchan. A! I jeszcze partner. Wycieczka na lotnisko – mam wszystko.

Budzik dzwoni w sobotę o 6 rano. Po raz kolejny zastanawiam się, po co ja to robię i gdzie tu miejsce na przyjemność o takiej godzinie? Zwlekam się z wyra, ostatnie poprawki i przepakowania, ruszamy do Żor.



Szybciutko ogarniamy rowery i rejestrację. Na odprawie technicznej przed startem dostajemy… mapę sztuk raz. „Tylko jedna?” – to samo pytanie płynie z różnych ust jak mantra.




Cóż… Radkowi zostaje odebrana możliwość kontrolowania mnie. Ostatnie minuty poświęcamy na intensywne wpatrywanie się mapę, rozważanie możliwych wariantów, decyzje, czy lepiej krócej lasem, czy na około asfaltem. Mazakiem zaznaczam wybraną trasę, co później mocno ułatwi szybkie orientowanie się.



Z rowerami ustawiamy się na linii startu pod halą sportową, tłum gęstnieje…


- Ja proponuję, żebyście na starcie ustawili się… w kierunku startu!

Na twarzach zawodników konsternacja, pomieszana ze zdziwieniem. W końcu tłum wybucha śmiechem i obraca się o 180 stopni. Tak będzie łatwiej ;)

3,2,1… poszli! Nie patrząc na mapę przecinam miasto, zdecydowanie bycie „na swoim terenie” w tym momencie trochę pomaga. Z kilkoma zespołami docieramy do Muzeum Ognia, szybkie spojrzenie w lewo, w prawo i urządzamy spektakularny przelot przez wiślankę. Nie zwalniając tempa odbijamy w boczną drogę, za chwilę zjeżdżamy w las. Pomimo tego, że jedziemy w grupie, spoglądam co chwilę na mapę i stwierdzam, że na razie nie jest źle, jestem w stanie kontrolować pozycję. Dojeżdżamy do pierwszego punktu, wbiegam w dół w krzakach, na karcie startowej czynię honory perforatorem, po czym uświadamiam sobie, że przecież to miało być zadanie Radka. Wracam biegiem do roweru, kartę oddaję partnerowi, ruszamy dalej, nadal w grupie. 

Do kolejnego punktu docieramy szybko, na miejscu dziwne zjawisko: wszyscy stoją na drodze, po krzakach początkowo biega tylko jedna osoba. Po chwili ów zawodnik schyla się nad rowem i zastyga w bezruchu. Powoduje to natychmiastowe uruchomienie pozostałej rajdowej masy. W sumie śmiesznie to wygląda, zachowanie stada przywodzi mi na myśl przysłowiowe sępy. Radek szybko podbija punkt, wskakujemy na rowery, próbujemy pędzić, ale od peletonu nie jesteśmy w stanie uciec. Radek próbuje mocniej naciskać na pedały, ale hamuję go szybko, wszak formy nie mam, nie ma sensu ryzykować,  że spalę się na starcie, a rajdowe życie pokazuje, że w połowie trasy grupa i tak będzie potężnie już rozciągnięta. 

Jadąc na pkt 3 w pewnym momencie peleton odbija w prawo, podczas kiedy mój pomarańczowy ślaczek zaznaczony mazakiem krzyczy: w lewo!!! Tracę trochę pewność siebie, odbijam za grupą i… bardzo szybko dochodzę do wniosku, że to był błąd. Wjeżdżamy w leśne ścieżki, zaczynają się muldy, gałęzie i błoto. Nie dość, że tempo spada straszliwie, to jeszcze nie do końca wiem, gdzie jestem. Zaczynam denerwować się sama na siebie, no ale już jest za późno, do 3 trzeba jechać przed siebie. Spoglądam uparcie w mapę, w końcu zaczynam orientować się w terenie. Po drodze mijamy zawodnika, którego oczy mówią wszystko. Zatrzymuję się, chwila rozmowy, pokazuję palcem punkcik na mapie, chcę ruszyć dalej i… bomba w plecy. Jakiś rozpędzony rowerzysta odbija się ode mnie i ląduje w trawie. Szybka analiza strat: nikomu nic się nie stało, ruszamy dalej.

Trzecia przecinka w prawo, za ok 1,5 km. Zjeżdżamy z względnie ubitej drogi w jakąś porośniętą uschniętą trawą ścieżkę, tempo znowu spada i już wiem, że od tego punktu zacznę trzymać się swoich wariantów, nie oglądając na plecy innych. Za pkt 3 jeszcze chwila walki z wodą i błotem, dojeżdżamy do drogi i odbijamy w prawo, w kierunku zupełnie innym, niż pozostali. Wpadamy na wygodną drogę, tempo od razu rośnie, pedałowanie znów zaczyna być przyjemne. Przed nami tylko jeden zespół. Przecinamy tory, ciek wodny, mijamy leśniczówkę, po prawej teren w lesie się otwiera, ścieżki ładnie się zgadzają, ale… pkt nr 4 brak. Patrzę zdziwiona w mapę i opis punktu: wszystko się zgadza, za wyjątkiem faktu, że nie widać biało-pomarańczowego lampionu. Jeździmy chwilę zdziwieni w dwa zespoły, Radek gania po krzakach jak sarenka – bez efektu. Wyciągam telefon i dzwonię do organizatora – zajęte.

-Kurde.

Dzwonię znowu – zajęte. Towarzyszący nam zespół odjeżdża, nie wiem, czy się wracają, czy jadą dalej. My postanawiamy stracić kilka kolejnych minut na bieganie po krzakach – głupio byłoby spaść w klasyfikacji tylko dlatego, że było się na punkcie i się go nie znalazło. Dzwonię na kolejny numer podany na mapie, tym razem skutecznie:

-Dzwonię z trasy OPEN, mamy problem z pkt 4. Czy macie może jakąś informację, że tego punktu w terenie nie ma? Bo według mapy wszystko się zgadza, ale lampionu nie ma.

-Z tego, co wiem, to ten punkt na pewno tam jest, szukajcie.

Więc szukamy. Uciekają kolejne minuty. Dojeżdża potężna grupa zawodników, szybka wymiana informacji, szukamy, szukamy, efektu brak. Tracę cierpliwość, wyciągam telefon po raz kolejny i robię zdjęcie, na potwierdzenie, że rzeczywiście udało nam się dotrzeć w okolice pkt 4. 


Już chowam telefon, już na mapie wypatruję dalszej drogi, już mamy pedałować...

-Tu! Tu! Tu! Ja mam punkt! – wpada jakiś zziajany gość, który okazuje się być w ekipie organizującej rajd i z torby wyciąga tak straszliwie upragniony przez wszystkich perforator. Radek podbija punkt, ja tylko głęboko wzdycham – taką mieliśmy przewagę i tak cudownie ją straciliśmy! Mijamy leśniczówkę, wpadamy w krzaki po lewej, staramy się odjechać tłumowi siedzącemu nam na plecach, ale nie da rady. Wpadamy na asfaltowe drogi, teraz kierunek: zamek w parku w Pszczynie. Od peletonu odbijamy w Czarkowie, skręcając w prawo, pozwalając całej grupie przewalić się w lewo. Tym razem się nie stresuję, pilnuję swojego wariantu. W sumie wiele nie ugrywam, bo oba warianty podobne, w centrum Pszczyny znów wpadamy na siebie, jedynie sam przelot przez park daje mi odrobinę satysfakcji ze znajomości terenu i nadrobienia kilku sekund.

W parku pierwsze zadanie specjalne: kartka A4, 7 pytań dotyczących historii zespołu pałacowego i bieganie po niewielkim terenie między drzewami, na których wiszą opisy owej historii, z których trzeba wyciągnąć potrzebne informacje. Z zadaniem rozprawiamy się szybko, w nagrodę dostajemy mapę na pierwszy bieg na orientację. Ściganie włączyło nam się już na tyle mocno, że postanawiamy nie tracić czasu na zmianę obuwia na wariant biegowy, ze sztywnymi butami spd radzę sobie biegając po trawie. Z dosyć przykrym zdziwieniem odkrywam, że mocniejsze pedałowanie spowodowało, że jedyne tempo, jakie jestem w stanie sobie narzucić, przypomina co najwyżej uparte człapanie. Cóż to, nic to… treningów nie było, to i szału teraz nie ma. Mimo wszystko dosyć sprawnie podbijamy wszystkie 6 pkt na biegowej orientacji i dosiadamy rowerów. I tu jeszcze lepsza niespodzianka: w nogach wata, a nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie trasy. Wrzucam psychicznie na luz i staram się powoli rozkręcić, skupiając na liczeniu skrzyżowań, leśnych przecinek i pilnowaniu kolejnego pkt, który znów pada sprawnie. Powoli rozpędzając się, docieramy w końcu do Kobióru, gdzie czeka nas kolejne zadanie i kolejne bieganie na orientację.

Zadanie z mierzeniem „na oko” ogarniamy chyba całkiem sprawnie, mylimy się jedynie o 15 sekund, 10 centymetrów i 450 gram, za co łapiemy 4 długości karnego biegu. Zaliczone, czas na kolejną mapę i kolejne 5 pkt do zgarnięcia w krzakach. Znów człapię, Radek biega jak sarenka po trawach, muldach i chaszczach, słońce świeci, jest dobrze. Wpadamy na rower i ruszamy w szybką podróż po ostatnie 3 pkt.

W drodze na 8 jesteśmy całkiem sami, gnamy przez las, zgadzają się zakręty, kilometry, przecinki. Odbijamy w prawo, przedzieramy się przez zarośniętą ścieżkę. Po drodze Radek daje się zaskoczyć zwalonej sosence leżącej w poprzek ścieżki i spektakularnie przelatuje przez kierownicę, ale zbiera się szybko, podbija punkt, wracamy do głównej ścieżki. Pędzimy dalej. W Zgoniu odpoczywamy chwilę pedałując po asfalcie, choć wiatr wiejący w twarz udowadnia mi, że jednak słaba jestem. Po chwili luksusy się kończą, znów odbijamy w krzaki, znów w wersji nierównej i grząskiej. Na punkcie kolejne zadanie: strzelanie do celu. Do ustrzelenia 100 punktów, do wykorzystania 10 strzałów. Jeżeli braknie – runda karna z kilkulitrowym baniakiem wody i kolejne 10 strzałów, i tak do skutku. Zadanie zaliczamy już w drugiej rundzie, pędzimy dalej. 

Tu już kończą się warianty asfaltem, zapadamy w las, kontemplując każdą kałużę, błotną koleinę, plątaninę gałęzi i zwalone pniaki. Tempo spada, spotykamy mix, który podpowiada nam, że najprostszy wariant na wprost jest nieprzejezdny, bo drogę zagradza brama. Szybkie spojrzenie w mapę, wyszukujemy objazd dla problematycznego odcinka i ruszamy, niby razem, niby ścigając się. Do 10-tki i kolejnego zadania docieramy równocześnie. Do przejścia slackline, po drodze do zapamiętania słowa z kartek leżących w krzakach. Zaliczamy szybko i bezproblemowo, na rower wpadamy równocześnie z towarzyszącym nam od paru km mixem, tym razem kierunek: meta. Włącza się tryb ścigania i bezpośredniej walki o miejsce w kwalifikacji. Nie bardzo wiem skąd, ale znajduję w sobie jeszcze trochę siły, żeby wrzucić twardsze przełożenie i mocniej naciskać na pedały. Na ubitej drodze w lesie, pod górkę, zaczynamy zyskiwać niewielką przewagę. Do centrum miasta i hali sportowej jeszcze kilka kilometrów… Po raz kolejny na drodze staje nam wiślanka, ocena sytuacji mówi, że tym razem nie będzie spektakularnego przejazdu. Zatrzymuję się na pasie rozdzielającym jezdnie, dojeżdża do mnie goniący nas mix, przepuszczamy samochód (no bo większy był, no…) i startujemy ponownie. Tym razem mix zaczyna odjeżdżać, prężę się i pedałuję, ale większe koła i cieńsza opona na asfalcie jednak robią różnicę. Bliżej centrum znów staram się wykorzystać znajomość terenu, próbujemy przejechać do hali przez osiedle, między blokami, ale ostatecznie i tak na ostatnim odcinku oglądamy plecy przeciwników 100 m przed nami. Wpadamy na halę, zdajemy kartę startową… Jeszcze tylko nieśmiało pytam:

-Ile było mixów przed nami?

-Dwa…

Dwa?!

-Trzy. -  poprawia organizator.

Trochę robi mi się dziwnie… Przegrać podium na 70-km rajdzie o 100 m na mecie… I pomyśleć, co by było, gdybyśmy nie zaliczyli kilkunastominutowej wtopy na pkt 4…

Siadamy spokojnie, skupiamy się na przyjemniejszych rzeczach: gorącej herbacie z miodem, pączku, gulaszu warzywnym, tym, że było fajnie, że zaliczyliśmy wszystkie punkty, że nawigacja poszła płynnie i bezproblemowo, że pogoda się udała, że zaliczyliśmy trasę w 5,5 h, ładnie ścigając się do samego końca z innymi mixami, a nie ze zbliżającym się limitem czasu.

Po dwóch dniach pojawiają się szczegółowe wyniki: zajęliśmy V miejsce, do podium tracąc 4 minuty… 
I pomyśleć, co by było, gdybyśmy nie zaliczyli kilkunastominutowej wtopy na pkt 4…

sobota, 14 stycznia 2017

Tatry - od histerii po wspinaczkowe flow. Rozdział I



Zbieram Ewę z centrum Zakopca. Do Miśka ściągamy o 21. Założenie: na kurs taternicki świeże, wyspane, wypoczęte znów rozminie się z rzeczywistością. Budziki nastawione na jakąś nieludzko wczesną porę, rano wycieczka na Słowację, startujemy na Wołową Turnię. Nerwowe szybkie przygotowania, żeby ukraść jak najwięcej snu. Kurs próbuję ukończyć już trzeci rok. 2015 sponsorowany był przez 7-miesięczne L4 i uparte próby przywrócenia barku do życia. 2014…

21.07.2014

Po raz kolejny schodzimy z Koziej Przełęczy do Piątki, po raz kolejny meldujemy się pod ścianą. Druga droga na dziś: Festiwal Granitu. Roko goni, z biedą wciągam kabanosa, nie ma czasu, pogoda może dupnąć w każdej chwili. Pachnie burzą. Chłopaki ruszają pierwsi. Chwilę po nich startuję z Ewą. Wspinanie na pierwszych trzech wyciągach nie nastręcza trudności. Miło i przyjemnie. Docieramy do Wielkiego Trawersu… no trzeba przyznać, robi wrażenie. Ruszam pierwsza w czwarty wyciąg, tym razem biegnący poziomo,  po przelotach założonych przez Krzyśka. Właściwie nie ma znaczenia, kto prowadzi, kto idzie na drugiego. W przypadku lotu każdy zaliczy zdrowe wahadło.

"...sławny trawers na rękach z nie mniej sławnymi stopniami, na których można wytchnąć..."

Co do jakości stopni miałabym zastrzeżenia, ale nie muszę gimnastykować się z zakładaniem punktów asekuracyjnych, wpinam się szybko i wygodnie do tego, co założył Krzysiek więc postanawiam nie marudzić. Ilość powietrza pod tyłkiem robi jednak wrażenie… Rozemocjonowana dochodzę nareszcie do końca trawersu, rusza Ewa. Trochę marudzi. Szefu pokrzykuje (motywująco, oczywiście). Ewa melduje się obok. 



Chmury na horyzoncie zaczynają kotłować się coraz mocniej. Ruszam w piąty wyciąg, znów pionowy, starając się pokonać go jak najsprawniej. W oddali nieśmiało mruczy pierwszy grzmot. Staram się przyspieszyć, ale utykam na chwilę w trudniejszym miejscu. Dziurawe buty wspinaczkowe stoją … co najmniej słabo. Kolejny pomruk. Pokonuję trudność, przyspieszam, dochodzę do stanowiska. Uderza wściekły wiatr. Rusza Ewa. Kolejny pomruk, kolejne uderzenie wiatru, spadają pierwsze krople deszczu. Ewa również na chwilę utyka, ale ostatecznie rozprawia się z trudnością w coraz grubszych kroplach deszczu. Gdy dociera na stanowisko, ulewa trwa w najlepsze, przeplatana uderzeniami piorunów, wściekły wiatr przynosi grad. „Zaraz kogoś dupnie, zaraz kogoś dupnie, zaraz…”

- Dziewczyny, zapierniczać, bo mi już włosy na rękach stają!
- Możesz mi powiedzieć wszystko, ale nie mów mi takich rzeczy! – krzyczę, myśląc: teraz to na bank kogoś dupnie.

Dupnęło obok.

Wbiegamy w ostatni już wyciąg, który spokojnie można określić jako teren rolno-turystyczny, aczkolwiek śliskie trawki i luźne kamienie to nie jest to, co buty wspinaczkowe lubią najbardziej. Na szczycie czysty armagedon, pioruny walą jeden za drugim, grad maltretuje skórę. Totalny spokój Roka hamuje narastającą panikę. Sprawnie zakładamy pierwszy zjazd, po kolei ewakuujemy się niżej, do szlaku. W odrobinę bezpieczniejszym miejscu do plecaków wrzucamy tylko ten szpej, który dyndając przy uprzęży przeszkadza najbardziej, przebieramy buty. Na resztę nie ma czasu. Rozpoczynamy zejście w stronę Hali Gąsienicowej. Po chwili pioruny cichną, zostaje ulewny deszcz i potoki spływające zboczami Zamarłej Turni. Moje pseudopodejściowe buty na śliskich płytach radzą sobie kiepsko…

„Zaraz dupnę, zaraz dupnę, zaraz…”

Dochodzimy do miejsca, gdzie jeszcze rano szlak przecinał maleńki strumyczek, nie nastręczający trudności w pokonaniu go. Teraz zastajemy potężny potok kilkumetrowej szerokości, z walącą wściekle, mocno spiętrzoną wodą. Krótka lustracja okolicy nie przynosi efektu, nie znajdujemy miejsca, w którym możemy dostać się na dalszą część szlaku w bezpieczniejszy sposób. Spoglądam zrezygnowana na wzburzoną wodę. Mój zmęczony ciągłym poczuciem zagrożenia mózg jest w stanie podsunąć tylko jedną wizję: wchodzimy kolejno w wodę sięgającą ud… nie widać, gdzie postawić nogę… czyjś but obsuwa się między kamieniami… kość udowa trzaska…

W napięciu patrzę, jak wchodzi w wodę Roko. Potem Krzysiek. Ewa. Wchodzę i ja…

Docieramy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Deszcz powoli przestaje padać. „Udało nam się, udało nam się, udało…”

Wleczemy się wygodnym szlakiem w stronę Murowańca. Na tyłku nadal mam uprząż. Nie mam nawet siły jej ściągać. Po kilkunastu minutach marszu, między drzewami dostrzegam wyraźną smużkę dymu ze schroniskowego komina. „Jasny pieron, dzisiaj pełen luksus, obiad zjemy w schronisku, należy nam się. Poza tym nie mam siły. Po prostu nie mam siły zrobić nawet kanapki. A jutro schodzę do Zakopca po normalne buty. Te pseudopodejściówki nie nadają się do niczego”.

Pseudopodejściówki nieświadome myśli krążących po mej głowie, nieświadome pragnienia ciepłego obiadu, nieświadome butów trekingowych czekających na mnie w mieście, po raz kolejny postanawiają udowodnić mi, jak bardzo są bezużyteczne. Ślizgam się na kamieniu… wysokim kamieniu… Stopa ustawia się pod dziwnym kątem, kość piszczelowa, nagle pozbawiona podparcia, zaczyna wyprawiać dziwne rzeczy. W pierwszym momencie nawet nie czuję bólu. Czuję tylko przepotężne zdziwienie, że zarówno moja stopa, jak i kość piszczelowa, potrafią takie rzeczy. Zdziwienie ustępuje miejsca przepotężnej fali bólu, gdy uderzam o ziemię.

Świat cichnie. Świat przestaje istnieć. Moje ciało przestaje istnieć. Jest tylko stopa i wszechobecny ból. Ból trzęsie całym moim ciałem…

- Justyś…

- Nie dotykaj mnie…

Mijają wieki…

- Ściągnij buta, ściągnij skarpetkę…

Mijają wieki…

Patrzę na grapefruita na miejscu stawu skokowego. Krzysiek owija mnie NRC-tą. Robi się cieplej, ale nadal nie przestaję się trząść.

„Nie teraz, tylko nie teraz, dlaczego teraz?!"

Zaczyna narastać we mnie wściekłość. Coś pęka. Zaczynam płakać.

Trzeci dzień z planowanych dwóch tygodni w Tatrach. Kurs, na który czekałam kilka lat. Przecież uciekliśmy ze ściany w burzy z piorunami! Udało nam się zejść przełęczą po śliskich płytach! Przecież przeszliśmy ten pierniczony potok! Przecież już nawet nie pada! 5 minut od schroniska… Dlaczego?

Ale odpowiedzi nie ma. Tak, jak kursu – też już nie ma. Są za to chłopaki niosący mnie do schroniska. Czekanie w mokrych ciuchach na Krzyśka pakującego moje rzeczy w Betlejemce, samochód z TOPRu i transport do szpitala. Jest zjazd terenówką w stronę Brzezin i staw skokowy krzyczący na każdym kamieniu. Jest czekanie, najpierw w jednym szpitalu, potem w drugim. Powrót do domu z nogą w gipsie. Pod domem okazuje się,  że nie mam kluczy. Jest ściganie o 3 w nocy właściciela wynajmowanego przeze mnie mieszkania z prośbą o pożyczenie zapasowych kluczy. No i w końcu łóżko. Kładę się i nadal nie wierzę. Nie wierzę…

3.08.2016

Budzik dzwoni o jakiejś bezlitosnej godzinie. Półprzytomne zwlekamy się z łóżka na raty. W sumie to prawie nie spałam. Ewa urządziła mi w nocy niezły horror, bo z kolei jej śnił się jakiś horror. Pakujemy sprzęt niezbędny do przeżycia przez najbliższe 3 dni do Fordzika i ruszamy. Ku Łysej Polanie, ku przejściu granicznemu ze Słowacją, ku parkingowi przy Popradzkim Stawie. Ku Przygodzie.


3 tygodnie urlopu. Tylko my, Tatry, Roko. Szorstki granit i przestrzeń. Przestrzeń przede mną, przestrzeń za mną, przestrzeń pode mną. Tęskniłam…