czwartek, 23 czerwca 2016

Cztery Żywioły, vol. 3

I po raz kolejny przyszedł czas na Cztery Żywioły. Rajd to nie byle jaki, bo połączenie jurajskiego terenu, kilometrów i zazwyczaj za dobrej pogody zawsze robi wrażenie. Dla mnie będzie to już trzecie podejście do trasy Extrim, ale, jak Seba odgrażał się na treningach, tym razem skuteczne. Nie powiem, wątpliwości niewielkie nachodziły mnie przy każdym spojrzeniu w schemat. 15 + 34 km trekkingu niezmiennie dawało wynik 49. Czy ja kiedykolwiek przebiegłam więcej niż szlachetne 21? Do tego 13+70 rower, 7 kajak, 12 rolki, zadania specjalne… No ale, martwić będziemy się później. Czwartek mija pod znakiem analizowania schematu, planowania przepaków i ustalania, jaki wynik nas (mnie) zadowoli. Piątek to obchodzenie potężnej kupki butów, ciuchów i przeróżnych zabawek leżących bezczelnie na środku pokoju i za nic nie chcących się samych spakować. Sobota, budzik dzwoni o 3.30, tradycyjna dyskusja z samą sobą: „alepocojatorobię…”. Na autopilocie wsiadam do samochodu. Najpierw Żory, potem Klucze.

Że dostanę wpiernicz – wiedziałam. Że mogę pożałować słów: „nie boję się nocki” –podejrzewałam. Że zmarznę – byłam nastawiona. Że w planie „pójdziemy na luzie” raczej coś nie wypali – to było pewne. Ale że 170 km trochę mnie przemieli, że będą gonić nas limity czasowe na zadaniach specjalnych i brak dodatkowej czołówki na długim trekkingu, że poczuję radość przysypiania na kole, że o 4 nad ranem, szczękając zębami, zamiast punktu kontrolnego znajdę termometr na drzewie informujący, że jest 6 st. C, że o 4 nad ranem w ogóle będziemy jeszcze na trasie – no, tego to się raczej nie spodziewałam. Ale po kolei… 
W Kluczach wita nas bardzo rześki poranek. Pomimo zbliżającej się godziny zero, ustalonej na 8.30, jakoś nie chce zrobić się cieplej. W sumie zmianę aury przyjmujemy z entuzjazmem, tym większym, że każde z nas zupełnie przypadkiem zabrało odrobinę cieplejszych ciuchów, tak na wszelki wypadek, gdyby rower, planowany na godziny wieczorno-nocne, postanowił mocno się przedłużać. Na początek dostajemy mapę prologu. Gdzieś tam mimochodem pada zdanie z ust Orga, że „no, tego biegania to tak bardziej 18 km będzie…” Plus 3 do puli, łącznie 52? Ok… 




Dla urozmaicenia tradycyjna mapa pomieszana z mapą satelitarną, 17 pkt do znalezienia. Wybieramy wariant „od końca”, licząc na mniejsze zamieszanie przy perforatorach. Nawigacja idzie płynnie, punkty wpadają po kolei, uczę się nie podbiegać pod górkę i zaprzyjaźniam z pokrzywami. Pod koniec trasy łydki delikatnie dają o sobie znać, tym bardziej cieszę się na nadchodzący etap rowerowy i kajakowy. Wpadamy na bazę, szybka zmiana umundurowania, Sebastian łapie kolejne mapy, ze zdziwieniem rejestrujemy który mix wpada z małą stratą po nas… No ale, nie ma się co wyrywać, to dopiero początek rajdu, jeszcze przyjdzie czas na niejedną słabość. Wskakujemy na rowery, rozkręcamy się przyjemnie, by… za chwilę utonąć w piaskownicach jurajskich lasów. Po raz pierwszy mam podejrzenie, że na trasie będzie kilka haczyków, które uprzyjemnią nam życie. Odbijamy rowerowe punkty, wpadamy na kajaki. Gdzieś słyszę hasło: „uważajcie, na tej rzece można się zgubić”. Przez chwilę myślę, że to tylko taki żart.. Buty rowerowe zmieniamy na przeżyte już mocno biegówki, do kajaka wrzucam bukłak i daktyle. Wyruszamy w całkiem nową, 7-kilometrową przygodę. Rwący nurt, zimna woda, gęste trzciny czasem uniemożliwiające wiosłowanie… Mocno meandrująca rzeka, dużo kępek trawy utrudniających orientację, sterczące gałęzie, przewrócone drzewa. Kilka przenosek, na których jest trochę bałaganu. Kilka razy obrywam wiosłem, Sebastian za to wdzięcznie stara się przemilczeć moje chlapanie, od czasu do czasu wydaje tylko nieartykułowane dźwięki lub wspomina 20-kilomentrową kajakową masakrę na Krajnie pewnej marcowej nocy. Niestety nie robi nam się od tego cieplej. Kolejna przenoska i… wpadamy w błoto po kostki. Z uśmiechem na ustach patrzę na buty i cieszę się, że rowerowe zostały na przepaku.




Humory jednak dopisują. Otwieram daktyle, tylko po to, żeby po chwili pozbierać je z dna kajaka. Krótka inspekcja: nadal nadają się do zjedzenia. Oczom naszym ukazuje się długo wyczekiwany most, w okolicach którego ma się znajdować punkt do podbicia. Mostowi towarzyszy jednak duży bałagan na brzegu i równie duża kolejka do przenoski. Szybka ocena sytuacji: punkt jest pod mostem, przez przeszkodę broniącą do niego dostępu damy radę przepłynąć z prawej. Nie zdążyliśmy jednak dogadać się, którą konkretnie częścią prawej strony, w konsekwencji czego nurt obraca nas bokiem, opieramy się na przeszkodach i zaczynamy wdzięcznie nabierać wody. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i zmoczyć tyłek. Ewakuujemy się z kajaka i ratujemy nasz środek transportu przed całkowitym zatonięciem. Ale nie ma tego złego… Względnie sprawnie przepychamy kajak pod mostem, podbijamy punkt i nawet przez chwilę mamy możliwość cieszyć się wyprzedzeniem kilku zespołów. Daktyle również wesoło dryfują po pokładzie, zatopione w brązowym żurze. Ogólna radość jednak nie trwa długo, okazuje się bowiem, że podtopiona maszyna straciła sterowność, ba, przy każdym dziwniejszym manewrze nabiera coraz więcej wody. Lądujemy na brzegu w pierwszym dogodnym miejscu i oddajemy przewagę, tracąc czas na wylanie wody i mało apetycznych już daktyli. Chwilę później, lekko wymarznięci, docieramy do końca etapu. Porzucamy na brzegu kajaki i rozpoczynamy kilometrowy bieg, a właściwie próbujemy rozpocząć, bo zesztywniałe z zimna stawy nie chcą zacząć pracować. Gdzieś z tyłu dociera do mnie porównanie z Robocopem, bardzo trafne zresztą. Rozgrzewamy się coraz szybszym marszem, powoli przechodzącym w trucht. W towarzystwie chłopaków, z którymi jeszcze kilka razy spotkamy się na trasie, zmierzamy w kierunku pkt. 5. 


Na pkt 5 szybki przepak i ruszamy w 12-kilometrową rolkową wycieczkę, na której dziwnie cierpią moje stopy. Sprawnie podbijamy punkty, ponowny przepak, na którym powoli zaczynam kraść czas na odpoczynek  i już ruszamy w długo oczekiwany przeze mnie długi etap trekkingowy. 


 

Zaczynamy spokojnym truchtem, tutaj nie ma już ścigania, wiem, że bieganie na tym rajdzie jest moim najsłabszym punktem i zasada będzie jedna: byle sprawnie dotrzeć na kolejny przepak. Wbiegamy w krzaki nad Białą Przemszą (czy w tej części świata istnieje jakakolwiek inna rzeka?), po delikatnym zamieszaniu, jakim jest poszukiwanie perforatora na punkcie bez perforatora, ruszamy na południe, ciekawi zadania specjalnego na pkt 9. Po dłuższej chwili oczom naszym ukazuje się most, gęsto opleciony linami i pętlami. Zadania dwa, dla każdego po jednym. Koledzy z przelotu kajakowo-rolkowego wdzięcznie prezentują nam trudności obydwu. Po dłuższej dyskusji mało demokratycznie zarządzam, że hakówką zajmę się ja. Wszak było przed rajdem ustalone, że wspinaczkowe moje… Koledzy, ewidentnie wypompowani hakami, decydują się odpocząć i wpuścić nas w kolejkę (wielkie dzięki, chłopaki!). Sebastian ekspresowo przebiega trawers mostu. Ruszam ja, pełna optymizmu, za to kompletnie pozbawiona stresu. Początek łatwy: odległości między pętlami przyzwoite, przemieszczam się szybko, płynnie przewieszając i obciążając haki. W połowie dystansu jednak odległości między pętlami zaczynają się zwiększać, nie jestem w stanie sięgnąć ręką, muszę kombinować. Trochę się rozhuśtać, trochę zwiesić, trochę posiłować. Zaczynam fuczeć, sapać, dyszeć, pot kapie ze mnie ciurkiem. Dochodzę do końca przeprawy.

- Zaliczone! – krzyczy sędzia. Teraz jeszcze powrót. Odwracam się, rzucam okiem na pętle i już wiem, że będzie problem. Generalnie końcówka mnie wykańcza, łapię coraz dłuższe resty, rzucam trochę mięsem, Seba pomaga delikatnie, podsuwając butem pętle, żeby zmniejszyć odległość. Stopy w końcu łapią upragniony grunt.

- Ile osób zrobiło to zadanie?
-Ym…. do tej pory nikt.

Acha. Podbudowani i rozgrzeszeni tą informacją ruszamy dalej.

I teraz chwila na chłodną kalkulację. Jest godzina 16.30. Limit czasu dotarcia do kolejnego zadania, oddalonego zaledwie o 2 km - 18.30. „Po drodze”  jeszcze 2 punkty do znalezienia, mocno wysunięte w kierunku zachodnim, który po odhaczeniu kolejnego zadania, kompletnie już nas nie będzie interesował. Informacja od innych zespołów: na zadaniu potężne kolejki. Informacja z moich nóg: nie pobiegnę szybko. Chwila konsternacji: co najpierw, punkty, żeby oszczędzić kilometrów, czy zadanie, żeby nie ryzykować niezmieszczenia się w limicie. Ostatecznie decydujemy: punkty. Więc w drogę. Dziesiątka trochę nas gubi, ścieżki średnio się zgadzają. Ostatecznie szczęście nam sprzyja, trochę na ślepo trafiamy pomnik w środku lasu. Dłuższy przelot na 11. Na przemian człapię sobie, przewracam się o gałęzie w wariantach na przełaj albo plączę w jeżynach. Ok. 2 km przed punktem kontrola czasu: została tylko godzina.

- Nie zdążymy na 12-tke. – podsumowuje Sebastian.

Jak to „nie zdążymy”? Przecież przyjechałam w końcu ukończyć trasę Extrim jak Pan Bóg przykazał.

- Jak to nie zdążymy? –werbalizuję myśli – Zdążymy!

Sięgam do sebastianowego plecaka, wydobywam hol, przypinam do swojego. Nie potrzebujemy nic mówić. Zaciskam zęby. Tempo na kilometr od razu wzrasta o jakieś 2 minuty. Takie rzeczy na 30-tym kilometrze?! Uspokajam głowę i oddech. Ekspresowo zbieramy 11-tkę, fruniemy dalej. Dosłownie chwilę przez punktem z zadaniem wysiada mi kolano. Szybkie owinięcie bandażem, gonimy dalej. Na 12-tke docieramy w pół godziny od momentu zapięcia holu. Kolejny most, kolejne liny, kolejek brak. Uzbrajamy się w uprzęże. Pierwszy Sebastian. Szybko i sprawnie podpina się do pierwszej liny i zamontowanej na niej małpy, buja się do kolejnej, przepinka, bujanie, przepinka. 4 liny i 4 małpy dalej melduje się na drugim brzegu. Powtarzam całą operację. Zadanie zaliczone. 



                                       




Po raz kolejny siadam na tyłku, próbuję zjeść kanapkę, kradnę czas, a Sebastian przestępuje niecierpliwie z nogi na nogę. Chwila biegu z holem i już włączyła mu się funkcja „ściganie”. Z bezczelnym uśmiechem na ustach rzucam ryzykownie, że mi to już się nigdzie nie spieszy. Gromy wprawdzie nie spadają z nieba, ale pada uwaga, że godzina słuszna, a na etap biegowy wyruszyliśmy z tylko jedną czołówką. No tak, godzina słuszna, trzeba jeszcze trochę się poruszać. Nadal z holem, tam, gdzie się da, biegniemy, tam, gdzie się nie da, człapiemy. Po drodze do przepaku punkty padają łatwo. Spacer na azymut z Jamnej Góry daje nam niepowtarzaną możliwość skorzystania z gościny bukownianej babcinki, która pozwala nam skrócić drogę przez jej ogródek. Poszukiwanie „wypływu sztolni” na azymut, w najkrótszym wariancie, trochę spaceruje nas przez łąkę, trawy po pas i pokrzywy i ostatecznie również kończy się przeskakiwaniem przez płot („Halo, halo!!! Tamtędy nie przejdziecie, tam jest wszystko ogrodzone! Skaczcie przez płot tutaj, uwaga pomogę. Ooooyyo. A wy jakieś zawody tu macie? Partiami was wypuszczają czy co? Od południa co chwilę ktoś tędy goni. Też kiedyś biegałem na orientację”.). Chwilę za 15-tką dogania nas męska dwójka AR Poznań on-sight&rajdkonwalii.pl. Po krótkiej wymianie zdań i uwag na temat m.in. zadania z hakami chłopaki biegną dalej. My, ja, ograniczam się do marszu – kolano zaprotestowało nieodwołalnie. Na szczęście za chwilę przepak, wsiadamy na rowery, wrzucamy na siebie co kto ma cieplejszego i w zapadającym zmroku ruszamy ku pkt 17, w etap teoretycznie 70-kilometrowy. 





Pedałujemy, bardziej przyjemnie niż mocno. Nadciąga noc, temperatura zaczyna dawać się we znaki. Tracimy trochę czasu na 18-tkę ukrytą w trawie, obok której, jak się okazuje, staliśmy 3 m. Wiata na 21 z trudem wyłania się z mroku na brzegu polany, podczas gdy w świetle dziennym pewnie byłaby jednym z łatwiejszych punktów. Kalkulacja „pół godziny na punkt” powoli zaczyna się nie zgadzać, z każdym kolejnym punktem przesuwam w głowie zegar pokazujący godzinę, kiedy zagrzebię się w cieplutkim śpiworku w bazie. Na 22 mam delikatny kryzys, proszę o chwilę przerwy. Siadam na ściętym drzewie, kontemplując, że z każdą kolejną minutą bezruchu jest mi zimniej, obejmuję kolana ramionami i… budzę się w połowie drogi do ziemi. Nie ma co się roztkliwiać, jedziemy dalej. Po drodze podziwiam, jakie to fantastyczne interpretacje niedoświetlonych leśnych kształtów tworzy mój zmęczony mózg, przysypiam na hipnotyzującym kole, toczę dyskusję sama ze sobą, że nie, absolutnie, to, co widzę na horyzoncie nie może być mostem, przecież jesteśmy w środku lasu. Obydwoje zaliczamy awarię białego światła, które na szczęście jest zdublowane. Sebastian zalicza dosyć spektakularną glebę o jakąś gałąź. 24-ka jest dla nas wyjątkowo upierdliwa. Najpierw delikatny błąd w nawigacji i poruszamy się, wypatrując po ciemku na horyzoncie słupa wysokiego napięcia, potem krążymy długo, bo punkt postanowił być trochę gdzie indziej niż na „skrzyżowaniu ścieżek z linią elektryczną”. Potem wjeżdżamy w jedyną ścieżkę odchodzącą w kierunku południowym, nie zważając na zakaz wjazdu („no bo przecież nie ma czegoś takiego jak zakaz wjazdu w lesie dla rowerów, noż absurd totalny”). Nie zauważamy, kiedy ścieżka zaczyna zawijać na wschód, natomiast po kilometrze przyjemnego, szybkiego zjazdu zauważamy, że kończy się ona spektakularnie dużą kałużą. Duża kałuża okazuje się być bagnem. Spojrzenie w mapę. Jak byk: bagno, wszędzie dookoła. Potężna niechęć do zawrócenia skutkuje kilkudziesięciominutowym spacerem po gęstniejącym lesie, polegającym na entuzjastycznym odkrywaniu kolejnych ścieżek i mniej entuzjastycznym odkrywaniu, że również prowadzą w bagno. Ostatecznie szczęście znów nam sprzyja, znajdujemy w końcu tę jedną jedyną, która przywraca nas na łono cywilizacji. Długi przelot na 25 zaliczamy w scenerii powoli wschodzącego słońca oraz mgieł pałętających się po polach i łąkach. Temperatura, jeżeli wcześniej nie rozpieszczała, to teraz po prostu masakruje. Na drzewie znajduję termometr – całe 6 stopni C. Zdecydowanie, na takie okoliczności przyrody zarezerwowany mam inny zestaw ubrań. Łapiemy ostatni już punkt i zupełnie rozluźnieni wybieramy kierunek: Klucze.


Meldujemy się w bazie o 5.15, z kompletem punktów i bez kar czasowych, w nagrodę lądujemy na IV pozycji  mixach. Dla Sebastiana, przyzwyczajonego do ścigania w czubie, ta forma startu była czymś nowym. Dla mnie – było to ukończenie po raz pierwszy długiego rajdu. Podsumowując w liczbach: 170 km, 20 h 43 min w trasie. A za rok? Za rok, mam nadzieję, będzie tylko lepiej.

środa, 22 czerwca 2016

II Sosnowiecki Rajd Przygodowy

4 czerwca z Sebastianem postanawiamy spróbować się w Sosnowcu na drugiej edycji rajdu przygodowego, zorganizowanego przez Silesia Adventure Sport. Pogoda zapowiada się pięknie, humory dopisują, nawet pomimo potężnego niedospania 50% teamu. Trasa Profi czeka. Trochę biegania, trochę kajaku, rower, dla ochłody obiecany basen. Czego chcieć więcej? Zapowiada się przyjemna sobota…



W planach rehabilitacja za babola z Katowic, który przesunął nas z najwyższego stopnia pudła, na pozycję najbardziej zaszczytną, czyli czwartą. Taktyka dopracowana, treningi odrobione. Będzie się działo..

Po krótkiej, a jak zawsze wesołej odprawie technicznej, rozdaniu map z opisami punktów i zadań,  zespoły z trasy Profi rozpoczynają od logiczno-matematycznej gimnastyki. Na gwarnym przed chwilą boisku zapada cisza, cisza przed burzą. Pochylamy się z Sebastianem nad swoim karteluszkiem… znaki układają się same. Z kompletem map, na etap biegowy ruszamy pierwsi. Po chwili dobiega do nas mix Nutria Adventure Team i w ich towarzystwie poruszamy się do piątego pkt, zwiedzając leśno-piaszczyste rejony miasta. Do tego momentu orientacja idzie płynnie, punkty padają szybko. Punkt F podbijamy już samotnie, przez chwilę stresujemy się, że to z powodu nadrobienia drogi w lesie. Za plecami, na horyzoncie majaczy nam tylko  Chop Ze Żelaza Triathlon Team. Czyżby Nutria aż tak bardzo nas wyprzedziła? 

Jednak na etapie kajakowym meldujemy się pierwsi, co potwierdza Marcin polujący na uczestników z aparatem fotograficznym. Najpierw 100 m pod prąd po punkt, potem już tylko 3 km intensywnego wiosłowania z nurtem Białej Przemszy, która odcinkami prawie górskimi zapewnia odrobinę większą rozrywkę. Na wysokości bazy wyczołgujemy się z kajaka i przez chaszcze tak samo wielkie, jak wszędzie dookoła, targamy nasz środek transportu do bazy, by wymienić go na rowery. Świadomość przewagi dodaje mocy w deptaniu po pedałach, wypadamy do drogi. Duży ruch sprawia, że jezdnię decydujemy się przekroczyć kawałek dalej po pasach, co w konsekwencji narzuca nam dalsze poruszanie się wschodnim brzegiem Białej Przemszy. Trójkąt Trzech Cesarzy, wg mapy czekający na zachodnim brzegu, nie wydaje się być problemem, wszak niedaleko punktu jest most. Nieco nadpalony, nieco spróchniały, zdecydowanie zamknięty, ale jest… Docieramy, przeprawiamy się na drugi brzeg, wyłaniamy z krzaków i oczom naszym ukazuje się… Przemsza. Nie Biała, tylko Przemsza właśnie. Obie rzeki łączą się, tworząc rzeczywiście całkiem przyjemny dla oczu trójkąt, trójkąt z kolei kryje punkt. Jedyny problem polega na tym, że stoimy na niewłaściwym brzegu. Spojrzenie w mapę utwierdza nas w przekonaniu: nasz błąd. A czas ucieka... W spojrzeniu Sebastiana widzę twardą decyzję…

- Nie. Za głęboko i za silny nurt – mówię z żalem. Świadomi konsekwencji robimy tył zwrot, po raz kolejny przekraczamy most, który pozostanie chyba moim ulubionym („Sebastian, czy ja ci mówiłam, że mam lęk wysokości?”), wyławiamy rowery z krzaków i pędzimy do punktu prawidłowym wariantem. Zadanie logiczne po raz kolejny zaliczamy zaskakująco szybko. Pędzimy ku pkt 3 czyli zadanie specjalne w Laserhous, no a tam całkiem słuszna już kolejka. 

- Co wy tu robicie? Przecież mieliście taką przewagę! – pyta dosyć mocno zdziwiony Marcin. No cóż, my też chcielibyśmy wiedzieć, co tu robimy. Szukając pocieszenia dochodzimy do wniosku, że jednak lepiej popełnić babola na początku trasy niż na końcu (w głowie ciągle Katowice): jeszcze powalczymy o podium. Trochę rozluźniamy się na zadaniu, które okazuje się całkiem fajną zabawą, nawet pomimo tego, że obydwoje „giniemy”.


Kolejny punkt, niespodzianka przy jeziorku. Kręgosłupy trzeszczą, ale zaliczamy gimnastykę i rzuty do kosza na 12 min kary. Pędzimy na mostek, szukać wysprajowanego „Krzysia” bądź „Natalii”. Po drodze trochę zamieszania, kusi nas mniejszy mostek i ukryty „Filip”, ale jednak drużyna z trasy rodzinnej przekonuje nas do Natalki. Pędzimy po czwórkę, na której czeka kolejne zadanie: niespodzianka na placu zabaw, tym razem gimnastyka i zmysł równowagi.    
        

Po drodze czeka nas jeszcze zadanie linowe polegające na przeprawieniu się na tyrolce przez Przemszę, zadanie wspinaczkowe na Poziomie 450 w postaci kilkumetrowego trawersu – podział obowiązków w zespole: pół na pół. W drodze na pkt 10 mijamy się z prowadzącym mixem proFORMA. Strata ciągle duża…

Docieramy w końcu na długo wyczekiwany basen, na którym zastajemy team Nutria Adventure.  Do przepłynięcia 10 długości. Woda, początkowo lodowata i nieprzyjemna dla przegrzanej skóry, na 3 długości już tylko delikatnie chłodzi i orzeźwia. Z basenem rozprawiam się szybko, najtrudniejszym zadaniem okazuje się wciągnięcie ubrań na mokrą skórę, ale brak sentymentów w tej części zadania daje nam niewielką przewagę, z basenu wyjeżdżamy na drugiej pozycji. 

Przychodzi nam jeszcze policzyć okna na muralu za Kiepurą, co dla niektórych teamów było lekko podchwytliwym zadaniem, poczytać o misjach na przykościelnym krzyżu (okazuje się, że w nerwach i na lekkim zmęczeniu „miesiąc” na opisie punktu wygląda tak samo jak „miasto”), szukać litery na betonowym przęśle, zapamiętywać napis na kajaku (ścieżka? szlak? „emmmełłmmm kajakowy białej Przemszy” nie chciał przejść na mecie), odkryć, że Strugi nie są elementem architektonicznym, wyklepać tyłek pozbawiony pampersa na długim odcinku wysypanym tłuczniem, a wszystko przeplatane kryzysem na linii głowa-układ pokarmowy o zmiennym nasileniu. Zrezygnowanie z batonów i izotoników na 5 pkt przed końcem trasy ostatecznie uratowało mi życie, a Sebastianowi zdrowie psychiczne. Gnamy po ostatni punkt. Spojrzenie w mapę: dwa warianty: na skróty, torami i przez krzaki pod drogą S1, albo bezpiecznie, ale naokoło, asfaltami. Chwila konsternacji… Pierwszy mix nam uciekł dawno, trzeci siedzi na plecach – wybieramy wariant bezpieczniejszy. Szybciutko kręcimy prawo, lewo, prawo, 500 m przed punktem mijamy się… z prowadzącym mixem. Lekko w nas zawrzało, emocje uspokaja dopiero problem ze znalezieniem lampionu. Po kilkuminutowym, skutecznym szarpaniu się w krzakach ustalamy kierunek: baza. Wpadamy jako drugi team, czekamy tylko z odrobiną niepokoju na podliczenie kar czasowych. Ostatecznie meldujemy się na drugim stopniu podium. Przed nami proFORMA, dla których był to rajdowy debiut („ale oni są z Sosnowca”), trzecie miejsce do mety dowozi Nutria Adventure Team.


Ogólnie wracamy zadowoleni. Trasa fajna, tempo, pomimo kryzysu na końcu, całkiem dobre, założenia taktyczne wykonane w 100%, nawigacja (prawie) bezproblemowa. A i zadania przypadły nam do gustu bardzo.




Miejski Rajd Przygodowy, Katowice


Start drugi - 9 kwietnia, Katowice, Miejski Rajd Przygodowy. Ok. 70 km, MIX.

-Justyna, czy wystartujesz ze mną w Katowicach?
Zamiast odpowiedzieć coś mądrego, patrzę na telefon i milczę... Tak, nie, tak, nie tak, nie...
-Ale Sebastian... przecież Ty wystartujesz w parze z Marcinem i walczycie o pierwsze miejsce na podium. Ze mną - co najwyżej o połowę stawki. Ty się może lepiej zastanów?
-Już się zastanowiłem.
-... w takim razie: tak.
-Dobra! To teraz słuchaj...

Jeżeli po pierwszym pytaniu, jakie usłyszałam, czułam delikatny stres, to po litanii, która nastąpiła, zaczęłam wpadać w panikę.

"... na bieganiu idziesz całkiem na lekko, nie masz ze sobą nic, twoje rzeczy w plecaku mam ja. Na rowerze jedziesz z jednym dużym bidonem, drugi dla ciebie mam ja. BCAA i izotonik. Bierzemy batony. Dużo batonów. Często jemy. Jak wyciągam banana, pół jest dla ciebie. Masz co chwilę pić. Nie bierzemy za dużo ubrań, żeby nie dokładać bez sensu do plecaka. I tak nie będzie czasu się przebierać. Bierzesz na rower SPD-ki? Bez spd-ków będzie szybciej, nie będziesz tracić czasu na zmienianie butów między etapami. Mówisz mi, kiedy na rowerze będzie za szybko, od razu, a nie, jak się zmęczysz. Nie ścigasz się pod górkę. Będzie sucho więc dasz mi koła, założę ci moje sliki. Jak na bieganiu nie będziesz dawać rady, bez gadania przechodzisz do marszu. Mapę mam ja. Punkty podbijam ja. Jeżeli będzie zadanie specjalne ze wspinaniem, idziesz ty. Jeżeli będzie jaskinia, idziesz ty. I..."

Przez całe półtora tygodnia poprzedzające start czuję się jak uczeń. Słucham, notuję, zapamiętuję bo wiem, że będzie egzamin bez taryfy ulgowej. Ostatecznie na start udaje mi się wynegocjować dwie pary butów i plecak z bukłakiem i batonami. Jest przyjemny stresik. Bo ten start zapowiada się delikatnie inaczej niż poprzedni. Znów coś nowego...

Sobota rano. Leje. Wieje. Zimno. W ekspresowym tempie zmieniamy sliki z powrotem na ciężką, terenową oponę. Pakujemy wesoły autobus i w trójkę, z Marcinem, który w ostatniej chwili zdecydował się na start w MM, zamiast uciekać nam w MIXach, ruszamy ku Katowicom. Szybki rowerowy serwis, pakowanie, ostatnie ustalenia, i błogie chwile delektowania się suchymi ubraniami. Szefu rozdaje mapy, tłumaczy zawiłości trasy Profi. Najpierw biegowy prolog, potem długi rower, biegowy scorelauf po krzokach i rower do mety. Proste... tylko po co taka pogoda?
Z racji deszczu część zawodników, w tym Sebastian, znika w budynku, żeby schować mapy w plecakach przygotowanych pod rowery. 3, 2, 1... poszli. Śmiać mi się chce. Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy, a już powtórka sprzed tygodnia. W końcu wypada i Sebastian, ruszamy w krótki pościg przed pierwszym zadaniem specjalnym. Katowicki Spodek wita nas zadaniami logicznymi. Docieramy lekko spóźnieni, ale pochylamy się uczciwie nad kartką, wysilamy szare komórki. Dołącza Marcin z Irkiem, wszak w kupie siła. Na drugi punkt wyruszamy z jednym błędem, 5 min kary. 
Nie od dziś wiadomo, że w ferworze walki liczy się tylko... walka. Szybkie spojrzenie w mapę. 
-Tam! - Sebastian pokazuje na drugą stronę ulicy. Spojrzenie w lewo, wolne, gonimy. Pas zieleni, spojrzenie w prawo... i nogi mi miękną, jednym z pojazdów jest radiowóz. Bo jakże to tak, na dzień dobry tracić 15 min na wypisywanie mandatu?! Stajemy grzecznie, nie będziemy rżnąć głupa. Radiowóz zwalnia, otwiera się okno...
-Hej. Ja rozumiem, że jest rajd miejski, ale postarajcie się nie biegać środkiem drogi...
W przypływie radości i ulgi rzucam szybkie "tajest!" i czując się rozgrzeszona za wszystkie, nawet przyszłe winy, wbiegam prawie pod maskę. Reflektuję się natychmiast, cofam nogę z asfaltu i grzecznie gonimy do najbliższego przejścia dla pieszych.
Pkt 2 podbity, kierunek 3. Mijają nas pierwsze pary na rowerach. Altus. Punkt - na samej górze. Wzdycham i rozpoczynam spacer na 30 piętro. Pamiątkowe zdjęcie. Gonimy dalej. Czyli w dół. Po czwartym punkcie wpadamy na uniwersytet po rowery, mamy sporą stratę czasową, ale Sebastian nie wykazuje najmniejszego zdenerwowania. Rozpędzamy się, partner nawiguje płynnie, punkty padają szybko i czysto. W sumie to nawet pogoda już nie przeszkadza, w mieście trzymamy tempo, jest ciepło. Czasem rozrywki zapewniają mi 4 atmosfery wciśnięte w koło pędzące po mokrym asfalcie, czasem chlapiąca pomimo błotników woda, nie pozwalająca siąść na koło. Ale przynajmniej nie jest nudno. Frisbee, paletki, test ze znajomości cytatów, zadania specjalne zaliczamy błyskawicznie. Z kajaka wypadam jeszcze w biegu.
-Miało być suchą stopą! - krzyczy Sebastian.
Crossfit na Muchowcu mocniej zapada w pamięć. I w uda. Kibicując partnerom i innym zawodnikom każdy zastanawiał się zapewne, co to za przedziwne odcięcie po nawrotce. Potem zakładał szelki sam, ciągnął obciążone "sanki" i tym bardziej nie wiedział, gdzie tkwi problem. Dopiero w drugą stronę okazywało się, że cholera, tam było z górki...Ze sponiewieranymi nogami ruszamy dalej w naszą rowerową wycieczkę, opuszczamy wygodne centrum, wpadamy w katowickie lasy i tu poniewieranie nóg trwa nadal. Teren miejscami bardzo nieprzyjemny. Błoto, trawa, muldy, jakieś podzikowe pozostałości czy pieron wie, grunt, że nierówno i ciężko. A do obiecanego przez organizatora etapu "wzdłuż cieku wodnego" jeszcze daleko. 4 atmosfery momentami dają się we znaki. Najpierw postanawiam poślizgnąć się na leżącej w trawie gałęzi i w stylu charakterystycznym tylko dla mnie zaliczyć glebę sponsorowaną przez spd-ki. Prosto do kałuży... Poopowiadać Wam, jak jeździ się w pampersie nasiąkniętym błotem?
Kilka kałuż i błotnistych ścieżek dalej przestaje mi być przykro, nie tylko ja jestem mokra.
-Coś mówiłeś, że suchą stopą ma być?
-Odwołuję... 
Dojeżdżamy pozostałe zespoły. Najpierw Sebastian informuje mnie, że jedziemy równo z czołówką. Włącza się chęć ścigania, urwania się choć na chwilę. Później pada cicho:
-Nikt z nich nie ma podbitego pkt 16!
A więc co, prowadzimy? Na chwilę obecną mamy komplet punktów i właściwe moglibyśmy przestać się już ścigać? W połowie trasy? Znów powtórka sprzed tygodnia... Cudowne uczucie. Niby pojawia się psychiczny luz, ale nogi same rwą się do pedałowania. Docieramy do zapowiedzianego odcinka wzdłuż Pstrążnika. Na dystansie 2 km rozłożone 3 pkt kontrolne, nienaniesione na mapę, ale ponoć widoczne od razu. Na czym polega haczyk? Na totalnym braku ścieżki. Przemy wzdłuż strumyczka na przełaj, po trawie, po gałęziach, po muldach. Tam, gdzie się da jechać rowerem - boli tyłek i uda. Tam, gdzie się nie da - łydki błagają o litość. Czas umilają zarośnięte, niewidoczne rowy, przez które co poniektórzy postanawiają przefrunąć saltem przez kierownicę, czasami niemal jeden za drugim, co z boku musi wyglądać wyjątkowo komicznie. Dobrze, że to jeszcze nie czas na grzyby...
Ostatecznie kończymy tę nierówną walkę, wypadamy na twardsze ścieżki. Sebastian najpierw rzuca okiem w mapę, a potem złotą myśl w eter: "Ostatni bieg na orientację jest w okolicach 16, pewnie wszyscy cofną się, żeby ją podbić!". No. I kończy się rumakowanie, trzeba się ścigać. Nogi lekko spuchnięte, coraz ciężej utrzymać mi czołówkę. Sebastian pomaga, jak może, zaczyna się ściganie na ostatni bieg. Wpadamy na punkt, zbieramy mapę na scorelauf, jeden mix wyprzedza nas o włos, a ja... ja już nie mam siły. Sebastian wybiera wariant w przeciwnym kierunku. Jemu daje to możliwość nadrabiania na dobrej nawigacji, mi - nie maltretowania psychy plecami przeciwników. Momentami ledwo przebieram nogami. Jestem tak zmęczona, że zaczynam liczyć punkty. 9. Tylko 9 i ostatni rower...
Biegamy po jakichś krzojdach, blocie, nasypach. 1, 2. Buty na asfalt sprawdzają się co najwyżej średnio, czasami Sebastian musi mnie wciągnąć na co bardziej strome górki. 3, 4. Podkłady kolejowe nareszcie dają stopie odrobinę oparcia i wymuszają rytm. 5 - ponad połowa, teraz już tylko z górki, odpuszczam liczenie. 
-Idź górą, ja biegnę na dół podbić punkt.
No przecież nie będę dyskutować. Wlekę się mostem kolejowym, nie powiem, całkiem klimatycznym, spróchniałe, przegniłe podkłady gdzieniegdzie prezentują wdzięcznie to, co znajduje się pod mostem. Kilka metrów pod mostem. Zwalniam, przechodzę ostrożnie, czekam na Sebastiana.
-Jeszcze tylko 3, prawda? - pytam z nadzieją.
-Nie, zostały nam 2.
Coś mi nie pasuje, ale tym bardziej nie chce mi się dyskutować. Zgarniamy punkty po kolei, wpadamy nad wodę po rowery. Siłuję się ze zmokniętymi spd-kami, sędzia informuje Sebastiana, że jesteśmy pierwszym mixem na punkcie, Sebastian mnie - że jeszcze tylko 3 km. Odpalam resztę energii w nogach, pędzimy przez Katowice w stylu nie nadającym się do opisania. Wpadamy na metę, zdajemy kartę startową. Czeka na nas Marcin z Irkiem, zwycięzcy kategorii MM. I zaledwie jeden jeszcze męski zespół. Jesteśmy pierwsi. Pierwsi jako MIX. Trzeci w ogóle. Pomimo przemokniętych, ubłoconych ubrań czuję, jak rozlewa się we mnie przyjemne ciepło... Pierwsi w mixach, trzeci w ogóle. O kurcze...
Wpadają kolejne zespoły, szybkie podliczanie kar czasowych, których mamy więcej i... nadal PIERWSI! Z Zaledwie minutą przewagi, ale nadal pierwsi!!! Uśmiech rozciąga mi się od ucha do ucha, zmęczenie gdzieś na chwilę gubi... Ludzie podchodzą, gratulują, a ja nie wierzę... "ze mną co najwyżej w połowie stawki". Pierwsi...
-No to chłopaki, przyznać się, jak to było? Wiem, że żaden z was we mnie nie wierzył. Ciągnęliście zapałki?

Zbieram suche ciuchy, idę zrobić z siebie człowieka. W umywalce prawie się kąpie, ale należy mi się...

Wychodzę z łazienki, sucha, prawie nieśmierdząca. Szczęśliwa.
-Justyna, przepraszam.
Patrzę na czekającego na mnie Sebastiana i Marcina, początkowo nie zauważając ich min.
-No dobra, dobra, chłopaki, spoko, wiem, że żaden nie chciał ze mną startować.
-Przepraszam!!!
W tym momencie dociera do mnie zarówno ton głosu, jak i ponure miny. Zaczynam się... niepokoić?
-Co się stało?
-Przepraszam!!! Nie podbiłem jednego punktu...
Początkowo do mnie nie dociera. Potem mam nadzieję, że to żart. Ale jedno spojrzenie na chłopaków rozwiewa wszelkie złudzenia...

Ostatecznie tracimy podium, wyprzedzają nas zaledwie 3 teamy z kompletem punków. Trochę czuję gorycz. Bo przecież byliśmy na tym puncie. Szóstym na ostatnim etapie biegowym. Bo on był na moście, którym przechodziłam, podczas kiedy Sebastian zbiegł na dół, podbić inny punkt. Bo jako jedyny nie był oznaczony lampionem, tylko schowany za metalową tablicą, żeby przypadkowe osoby go nie znalazły. Gdyby był lampion - zauważyłabym go, nawet go nie szukając. Ba, pytałam Sebastiana, czy jeszcze 3 pkt do końca i nie podpadło mi, gdy usłyszałam, że tylko 2. Byłam zmęczona. Czuję gorycz. Ale tylko trochę. Bo mimo wszystko to był błąd gatunku: byli, nie zrobili. A przybiegliśmy pierwsi, jako mix. I trzeci w ogóle. I niech tak już zostanie.

Rajd Wilczy


Start pierwszy - 2 kwietnia, Rajd Wilczy. 50 km, MIX.

Jak to zazwyczaj w życiu bywa, kiedy człowiekowi zależy na czasie, wszystko dzieje się na złość. Wypadam z pracy po nocnym dyżurze mocno spóźniona, patrzę na zegarek i już wiem, że jeżeli nie będzie organizacyjnej obsuwy, to nie zdążę. Na szczęście Tomek jest na czas, w biurze zawodów odbiera pakiety startowe, organizatorzy trochę dokładają od siebie. Szybkie ogarnięcie rowerów, w plecakach ląduje tylko to, czego planujemy potrzebować przez najbliższe 50 km biegania i rowerowej jazdy. Rolki oddajemy organizatorom na przepak. Szybka, konkretna odprawa, dostajemy mapy, ustalamy wariant na pierwszy etap rowerowy, czekamy na start... siku.
Spróbujcie zabronić iść do kibelka kobiecie, której chce się siku. Albo lepiej: nie próbujcie... Tomek też nie spróbował. Plus pierwszy. Plus drugi: totalny brak zniecierpliwienia czy jakiegokolwiek ciśnienia na twarzy, gdy wypadam z kibelka i widzę go, jednego, jedynego, stojącego na opustoszałym placu boju. Cóż...
Wpadamy na rowery z maleńką stratą, zaczynamy gonić i bardzo szybko doganiamy. Pomimo drobnego (mojego) potknięcia nawigacyjnego szybko przeganiamy. Mapą rządzi Tomek, nawiguje fajnie, szybko, bezbłędnie. Na wszystkie 5 pkt etapu rowerowego wpadamy czysto, nawet pomimo mojej początkowej niewiary w warianty proponowane przez partnera. Ale czysto jest, gonimy w kierunku etapu rolkowego.
Rzucamy rowery pod żorskim lodowiskiem, bierzemy ciężkie buciory uzbrojone w kółka i gonimy w stronę toru rolkowego. Kartę startową na najbliższe 3 km przejmuję ja, mi łatwiej podbijać punkty manewrując na rolkach. Mam lekkiego stresa, gdyż poszukując partnera do rajdu i proponując wspólny start Tomkowi, miałam zaszczyt postawić go po raz pierwszy w życiu na rolkach... tydzień przed startem. A żorski tor nie ułatwia życia początkującym amatorom tego sportu. Więc mam stresa. Ale Tomek na rolkach szaleje, tempo trzymamy, nie robimy straty czasowej, kończymy etap bez ofiar.
Porzucamy buty z kółkami, wciągamy na nogi wersję biegową, wyruszamy w stronę żorskiego rynku, etap scorelauf czyli sami decydujemy o kolejności zaliczanych punktów. Dla urozmaicenia: zadania specjalne. 
11 piętrowy blok, 8 klatek schodowych - wypatrz z użyciem lornetki logo rajdu. Wypatrz więc patrzę... i nie widzę. A czas ucieka. Po kilku minutach - jest łapa, biegniemy dalej.
Wyrysowany na asfalcie labirynt do przejścia przez osobę z zawiązanymi oczami, kierowaną podpowiedziami partnera.
Zymft - 4 słoiki z musztardą, smakując, odgadnij rodzaj. Rodzaj musztardy? W mojej osobistej lodówce od niepamiętnych czasów jest tylko sarepska. Czy ja jestem ignorantką? Po długich intelektualnych męczarniach odgadujemy wymagane minimum, gonimy dalej. 
Pawilon ognia - test wiedzy, podpowiedzi na terenie pawilonu. Olewamy system, popisujemy się własną intuicją. Celnie. I z potężną oszczędnością czasu. Gonimy.
MOK - pomalować gipsowy odlew wilczej łapy. I tu dzieją się rzeczy dziwne. Bo każdy siada, grzecznie maluje, bynajmniej nie byle jak. No bo ładna pamiątkowa łapa, to ładna pamiątkowa łapa.
Muzeum - poszukiwanie przedziwnych eksponatów: miecz z zębów rekina, naszyjnik z zębów kangura, buty z piór i włosów i wiele, wiele temu podobnych. Wiem jedno: chętnie tam wrócę, żeby obejrzeć ekspozycję na spokojnie 
Kino - każdy (urodzony przed rokiem 1995) zna telewizyjny program, w którym trzeba było znaleźć Wally'ego. I teraz sobie wyobraź... ścigasz się, spieszysz się, każda minuta ma znaczenie.... i dostajesz planszę 40x50 cm z mrowiem ludzików. I znajdź Wally'ego. Partner za plecami krzyczy znad swojej planszy, że on już, a ja zaczynam się pocić... gdzież oni narysowali tego dziada?! Tracimy kilka minut, ale ostatecznie ruszamy dalej z zaliczonym zadaniem, czyli bez kar czasowych.
Wracamy pod żorskie lodowisko, jeden rzut oka na stertę rowerów, krótkie pytanie do sędziego na punkcie: ile zespołów jest przed nami?
-tylko jeden męski.
Robi mi się dziwnie. Dziwnie przyjemnie. Kolejny rzut oka na zostające za plecami rowery... prowadzimy w mixach!!! Liczyłam na dobry start, ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Drugi etap rowerowy zaczynam na delikatnej adrenalinie. No bo jak pięknie byłoby dowieźć tę przewagę do mety...
Mocno deptamy po pedałach, krążymy po w większości zupełnie mi nieznanych okolicach Żor. Pojawiają się drobne potknięcia nawigacyjne, zaczynam odczuwać brak zapasu w nogach, dojeżdżają nas dwa inne mixy, zaczyna się tasowanie kolejności na podium, które trwać będzie już nieprzerwanie do samej mety. Kolejne zadania specjalne - walka z wiatrem i piłką do siatkówki, ganianie po jakiejś ruinie w poszukiwaniu punktu przy akompaniamencie wystrzałów (jak powiedział sędzie: w okolicach budynku porusza się dwóch uzbrojonych mężczyzn). Jest szybko, jest intensywnie, czasem naszymi wariantami, czasem wariantem męskiej dwójki, raz na trzeciej pozycji, raz na pierwszej. Na drugie bieganie dojeżdżamy z kilkuminutową przewagą, ale tracimy ją na próby zlokalizowania sędziego. Ostatecznie na BNO z nową mapą w ręce wyruszamy wraz z dwoma mixami i jednym męskim zespołem. Pierwsza para MM macha nam czule, wpadając na ostatni rower i pędząc do mety. Im przewagi już nikt nie odbierze i oni dobrze o tym wiedzą. W 4 zespoły skupiamy się na sobie i na swoich pkt kontrolnych, poruszamy się właściwie razem, jednym tempem, dyktowanym przez mocniejszych z dwójek, ograniczanym przez słabszych z dwójek. Mi biegnie się już ciężko, nie oszczędzaliśmy się na etapach rowerowych i nogi dobitnie mi o tym przypominają. Skupiam się już tylko na utrzymaniu dwóch pozostałych dziewczyn, które też ewidentnie odczuwają rowerowe tasowanie. Karty pilnuje Tomek, na tym etapie obowiązek ten spoczywał na męskiej części obytrzech mixów. Zaliczamy wszystkie punkty, dopadamy sędziego i rowerów...
-k***a, zapomniałem jednego punktu!!!
Wyboru właściwie nie mamy... Robimy tył zwrot, wracamy po zgubę. Staram się nie oglądać na pozostałe teamy wsiadające na rowery, pędzące na ostatni, 3-km odcinek do mety. Właśnie tracimy szansę na walkę o pozycję na podium... Jestem zbyt zmęczona żeby się złościć. Tomek nie podbił, ja nie zauważyłam - wspólny błąd, bywa... A błędy są po to, żeby się na nich uczyć (zweryfikuję tą teorię tydzień później na rajdzie w Katowicach, z Sebastianem). Po kilkuset metrach dodatkowego biegu wracamy na rowery ze świadomością straconej pozycji, ale nie kończymy walki. Pojawia się czysta, sportowa złość. Spektakularnie przejeżdżamy rondo slalomem między samochodami, podobnie rozprawiamy się z przejazdem wiślanką w stronę Baranowic (gdyby moja mama to widziała...), deptamy po pedałach tak mocno, że... dojeżdżamy jeden mix. Przyciskamy jeszcze mocnej, myśląc już tylko o tym, żeby ich wyprzedzić, nie ma czasu spojrzeć w mapę, poza tym do mety już tylko 500 m... Wyprzedzamy... Po chwili oglądam się za plecy i dosłownie mnie wmurowuje! Rywale zatrzymali się, oglądają intensywnie mapę i... robią tył zwrot! I w tym momencie uświadamiam sobie błąd. Błąd gatunku wielbłąd. Przecież przy tym przejściu dla pieszych na wiślance nie było sygnalizacji świetlnej... Krzyczę do Tomka, zawracamy, ale już jest za późno, tym razem doskonale wiemy, że już nic nie ugramy... 
Wpadamy na metę jako trzecia drużyna w kategorii MIX. Z jednej strony radość, spora radość! No bo przecież podium, które kilka godzin temu było tylko nieśmiałą, mglistą wizją... Z drugiej strony delikatnie bolesna świadomość, że mogła być najwyższa część pudła...
Cóż... Nie od dziś wiadomo, że w rajdach wygrywa ten, kto popełni mniej błędów. My popełniliśmy o jeden za dużo. Nie było miejsca na litość 

Rzucamy rowery w trawę, wywalamy się na słonku. Jak cudownie grzeje... Zmęczyłam się. Zmęczył mnie Tomek. Zmęczył mnie rajd.
Jest dobrze...

Treningowo - ale jak to się zaczęło?


"38 nie działa..."

10 dni - 3 starty. Miało się dziać więc się dzieje. 
Środa - walka z katowickim błotem...
... biegnę przez las, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to... a przepraszam, nie do końca cisza. Pod butami coraz wyraźniej chlupocze błotko. W pewnym momencie zapadam się po kostki i wybiegam na ścieżkę w skarpetkach. Chwila konsternacji... "Przepraszam! Mógłby mi pan wyciągnąć z błota buta? Oooo, tam jest, to takie wystające fioletowe,,."
Biegnę dalej. Na ostatnich trzech punktach niepotrzebne zamieszanie, gubię kierunek w gęstej sieci dróżek między budynkami, tracę nerwy i kolejne minuty. Ale na metę wpadam z odbitym na karcie startowej kompletem punków. Witają mnie chłopaki. I sms. "Żyjesz". Ano, żyję...

Sobota - czeski las, oprócz podbiegów i niepasujących ścieżek oferujący również wiatr, deszcz i zimno. Tzn. zimno do pierwszego podbiegu. Ale zanim ów las ukazał się moim oczom, w aucie odbyła się przesympatyczna rozmowa: 
- A, zapomniałem Ci powiedzieć, to nie będzie zwykła trasa, to będzie pamięciówka.
- Co to znaczy pamięciówka?
Co to znaczy? Stoję w strefie startowej, powoli zbliża się moja minuta, czeski sędzia z czeskim uśmiechem na twarzy podbija mi kartę, na wyświetlaczu zegara ukazuje się magiczna 12-tka, z ust sędziego płyną jakieś czeskie słowa, dużo słów. Rozumiem tylko "start". Ymmm.... Ale jak start, jak nie mam mapy? Sędzia spogląda zniecierpliwiony... Myślę sobie "czeski film" i biegnę. Nie wiem jeszcze gdzie, nie wiem jeszcze po co, zapytać nie potrafię więc pozostają pomarańczowe, targane wiatrem faworki. Na końcu faworków drzewo, a na nim pierwsza mapa. A dokładniej: kawałek mapy. Zaznaczony start i dwa kolejne punkty. Patrzę na skrawek papieru długo, staram się zapamiętać... kolejne numery, kierunki ścieżek, odbicia i odgałęzienia, rzeźbę terenu, las, łąkę, rzekę, dystans, orientacyjny kierunek, znów kolejne numery... Kurde... Biegnę. Pierwszy punkt znaleziony szybko. Drugi również wpada bez wysiłku. Kolejny fragment mapy, kolejne dwa punty. Patrzę, zapamiętuję, pełna optymizmu ruszam. Biegnę, biegnę, ścieżką w lewo, pierwsze odbicie w prawo, drugie odbicie w prawo, biegnę, długo biegnę, za długo biegnę. I w tym momencie dopada mnie cała radość "pamięciówek" - zrobiłam błąd i nie jestem w stanie go zweryfikować... Tracę cenne minuty na motanie się po krzakach, znajduję kilka punktów, ale żaden z nich nie ma właściwego numeru. Kolejny przebłysk radości: jeżeli nie znajdę właściwego punktu, to nawet nie będę w stanie kontynuować trasy bez kolejnego fragmentu mapy. Z rosnącą złością robię tył zwrot i biegnę do punktu 2, jeszcze raz spojrzeć na mapę. Znów tracę czas, nadrabiam metry... Ostatecznie i tak mylę pkt 3 i 4, bo jednak ścieżka na mapie nie do końca chce być ścieżką w terenie, ale w końcu oba podbijam, oglądam pożądliwie kolejny fragment mapy. Biegnę. 5-tka wpada łatwo i szybko, zaś 6-tka.. znów błąd, znów nie zgadza mi się teren, znów nie mogę zweryfikować. Patrzę na zegarek i mało nie wpadam w furię - po 40 min biegu mam dopiero 5 z 21 puntów. Tył zwrot... Biegnąc z powrotem myślę intensywnie nad zejściem z trasy. Przecież w takim tempie to jest kompletnie bez sensu... Jedyne, co mnie powstrzymuje przed poddaniem się to wstyd przed chłopakami. Zaciskam zęby, dobiegam do oglądanego kilkanaście minut temu fragmentu mapy, myślę intensywnie... "Albo zmienię taktykę i zadziała, albo schodzę". Olewam czarne linie ścieżek, zielone i białe plamki lasu, żółte polanki i niebieskie niewątpliwie wodne obszary. Wyznaczam azymut, wzdycham głęboko i biegnę. Biegnę. Biegnę... i jest 6! Oglądam mapę, wyznaczam azymuty na dwa kolejne punkty, biegnąc, patrzę jedynie na kompas i jak mantrę powtarzam głośno numery kolejnych punktów: "57, 43, 57, 43, 57, 43, 57, 43...". Jest 7 - 53. Biegnę. Jest 8 - 43. Mapa. Azymuty. Numery. Działa. Może jednak nie zejdę z trasy tak szybko...
Ostatecznie wpadam na metę z kompletem punktów. Wiecie, jak długo można biec trasę zaplanowaną na 3,3 km? 1 h 40 min.... Nie wiem, ile metrów sobie dodałam, Na pewno kilka...

Piątek - Kraków, osiedlowy sprint w formule scorelaufu - kolejność punków dowolna, byle zmieścić się w wyznaczonym limicie czasu.
Tym razem zamiast karty startowej i perforatorów, chipy i czytniki. Słucham grzecznie odprawy, żeby nie było niespodzianek, dostaję mapę (ach, jak miło...) 7...6...5...4...3...2...1... Start! Krótka analiza potencjalnych kierunków, szukam najlepszego wariantu, wybieram opcję na wschód. Punkty padają kolejno. Szybko, łatwo, czysto i w rzeczywiście, jak na mnie, ładnym tempie. I tylko pkt 38 nie chce odbić chipa, robię fotę, biegnę, pędzę dalej. Spoglądam na zegarek: zostało 25 min. Trzy punkty. Z palcem w... Czy ja już podbijałam 40-tkę? Nie pamiętam, dla świętego spokoju dobiegam drugi raz, z rozpędu podbijam znajomy punkt. Kierunek - meta. Wpadam zdyszana, odbijam chipa... 41 min. Średnio niecałe 2,5 min na punkt. Może jeszcze będą ze mnie ludzie...?

A wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu...
Dzwoni telefon. Nie znam numeru, odbieram.
- Cześć. Mam na imię Krzysiek. Znalazłem Cię na liście startowej na zimowe Cztery Żywioły, czytałem też Twój wpis na facebook'u, że szukasz ludzi do drużyny. Bo tak się składa, że my tu w Żorach mamy taki team i szukamy dziewczyny...

Miało się dziać? Więc się dzieje...

Pierwsze solo


Sobota spod znaku orientacji, czyli mapa, kompas, buty do biegania i... mnóstwo kilometrów po wioskach i lasach w okolicach Tworoga.
Tym razem wersja solo, wybór padł na trasę "Pieszą 25". Ostatecznie ani ona piesza, ani 25...
Ale, ale. Start zaliczony do udanych. Chciałam się przetestować w samodzielnej nawigacji - przetestowałam. Chciałam przebiec całą trasę - przebiegłam. Chciałam zaliczyć wszystkie punkty - cóż, ponoć nie można mieć wszystkiego 
Ale po kolei...
Pierwsza walka - ze sobą samą: godz. 7 rano, termometr pokazuje +1 st. C. "Niechcemisię", "pocojatorobię" i takie tam... ale ostatecznie w plecaku ląduje twardy zapas kalorii: czekolada, sezam, masło orzechowe i hurtowe ilości BCAA - wszak na sobocie weekend się nie skończy  
Wsiadam w Peugeota i ląduję w Tworogu. Szybka wizyta w biurze zawodów, dostaję pakiet startowy, a w nim 2 mapy plus opis niektórych punktów.
Druga walka - z paniką. "Jasnacholeraprzecieżjanicnatychmapachniewidzę". Ale robię 3 głębokie wdechy, zaczynam dostrzegać logiczne warianty, obieram optymalną trasę... Nie zaznaczam jej mazakiem, specjalnie na tę okoliczność schowanym w plecaku - później okaże się to błędem. 
Krótkiej odprawy technicznej nie słucham, pochłania mnie dialog z dwójką z pieszej 50:
-i jak my niby mamy znaleźć 47?
-em... popatrz, tu masz trasę rowerową, biegniesz do tej rzeki, tam wyznaczasz azymut i gonisz przez krzaki, tak najkrócej.
Na twarzy mojego rozmówcy pojawia się promienny uśmiech, dzieli się swoją radością z towarzyszem. Wracam do komunikatu technicznego...
-a co to jest azymut?
Odwracam się z niedowierzaniem, z twarzy chłopaka próbuję wyczytać, czy robi sobie ze mnie jaja. Nie robi...
-używałeś kiedyś kompasu?
-nie, wczoraj pożyczyłem.
-yyy... no to może po kolei, popatrz...
Komunikat techniczny się kończy, kończą się również ceregiele. Rusza masa rajdowiczów rodzinnych, pieszych i rowerowych. Ruszam i ja. 
Pierwszy punkt kontrolny niczym nie zaskakuje, szybko, łatwo i nawet zadanie specjalne dosyć przyzwoicie zaliczone, zarabiam jedynie 2 karne minuty, przy możliwych 33. Szybkie spojrzenie w mapę, wybór kolejnego wariantu i już gonię po kolejny PK. I tutaj pierwsze zaskoczenie. Bo niby w terenie wszystko się zgadza, jest skrzyżowanie ścieżek w lesie, jest młodnik i nawet kierunki dróg się zgadzają. Tylko wieży nie ma... Obiegam młodnik raz. Noż nawet ścieżka rowerowa się zgadza, o co chodzi? Obiegam młodnik drugi raz. Wchodzę w niego. Obiegam trzeci raz. Obiegam drugi młodnik - może punkt źle zaznaczony na mapie? Kusi mnie nawet, żeby zadzwonić do organizatora i zapytać, jak wygląda wieża, której szukam...
Tracę czas. Nadrabiam kilometry. Nie ma... Rezygnuję po jakichś 30 minutach. Trudno, biegnę dalej.
Po kilkuset metrach moim oczom ukazuje się betonowy kolos, rozmiarów gwarantujących widoczność z kosmosu o_O
Bez słowa komentarza podbijam kartę startową, na mapie sprawdzam kolejny punkt. 
Kilka km dalej wybiegam beztrosko z krzaków...
-może pomóc?
-w sensie?
-podwiozę panią!
-yyy, dawno nie biegałam, chętnie trochę się poruszam, ale dziękuję za propozycję.
Kolejny punkt wpada szybko, łatwo i przyjemnie. Obieram kierunek na PK położony na mapie najdalej. "Może być wesoło..."
Za 500 m w lewo, za 1000 m na wprost, kolejne skrzyżowanie w prawo. "Na razie wszystko się zgadza" i z tą myślą wybiegam w grupę, a właściwie kilka grup, intensywnie studiujących mapy. Szybkie spojrzenie w moją - znowu w prawo. Skręcam, nawet nie zwalniając. Rozmowy za plecami ucichają. Oglądam się - kilka osób ruszyło za mną. "Może być wesoło..."
Jeszcze raz w prawo i... tutaj kończy się rumakowanie. Nie umiem odnaleźć na mapie skrzyżowania, które pokazało mi się między drzewami. Dobiega do mnie gość.
-kurcze, masz pojęcie, gdzie jesteśmy? Zgubiłem się jakieś 10 min temu i nic mi się nie zgadza...
Próbujemy razem. Kończy się na tym, że znajdujemy kolejną zgubioną grupę. Skrzyżowanie. Decyzja. 
-to my w prawo.
-hm... ja mam dziwne wrażenie, że w lewo...
-to powodzenia!
Po kilku minutach biegu zawracam, to jednak nie ten kierunek. Dobiegam do miejsca, gdzie się rozstaliśmy, ruszam na południe. Skrzyżowanie. Kolejne skrzyżowanie. Rozwidlenie. Punkt czerpania wody. Jasny pieron!!!
Rozkładam mapę na środku kolejnego skrzyżowania, próbuję ją zorientować... nic mi się nie zgadza. Robi mi się... śmiesznie... jestem sama w środku lasu i nawet nie mam pomysłu, w którym jego punkcie. Wrrrr...
Do moich uszu dolatuje obiecujący szum, podnoszę głowę. Rower! Z numerem startowym!!! Uśmiecham się szeroko i szczerze.
-byłeś już na piątce? - krzyczę, a mój uśmiech rzednie... Rowerzysta nawet nie zwalnia o_O
Odwracam się za nim z narastającą irytacją. Jeszcze delikatnie obrócił głowę, ale wręcz było widać, ile wysiłku wkłada w udawanie, że nie wydałam z siebie przed chwilą żadnego dźwięku.
-co za dziad!!!
Znów zostaję sama. Ruszam dalej na południe. Znajduję tą samą grupę. Znajdujemy dwie dziołchy. Które tłumaczą nam, że piątka jest na północ. A my od godziny biegamy po czerwonej trasie rowerowej. Która na odcinku kilku kilometrów, bogatym w skrzyżowania i rozjazdy, nie ma ani jednego oznaczenia. Litości...
Ruszam z tym samym, co wcześniej gościem, wspólnymi siłami znajdujemy wreszcie tajemniczą piątkę. Opis na karcie: "ambona". Cóż... Kilka gałęzi i jedna deska, w ramach podestu, schowane 100 m od ścieżki, w lesie, zupełnie niewidoczne. Ale odbite na karcie, ruszamy dalej. Później się okaże, że w dwuosobowym team'ie przemierzymy ponad połowę trasy, współpracując bardzo uczciwie, bo co dwie pary oczu w lesie, to nie jedna. A niektóre punkty okazują się bardzo pieczołowicie ukryte, w chaszczach, rowach, dołach, wyschniętych bajorach lub po prostu pośrodku niczego. Dodatkowo posiadanie koło siebie obcego człowieka, do którego wstyd pomarudzić: "zwolnij, nie daję rady", jest niesamowicie mobilizujące. Choć muszę przyznać, były momenty, kiedy zastanawiałam się, kto tu kogo ciągnie. Ale odpowiedź na to pytanie pojawiła się po, no, dobrych 80% trasy. Moja mała satysfakcja... 
Po drodze jeszcze kolejne zadanie specjalne, matematyczno-logiczny postrzał w kolano. Odpowiadam tylko na jedno pytanie, za dwa kolejne zbieram 20 minut kary, no ale cóż, krótkie spojrzenie na zegarek mówi wszystko: "czas! kurczy się czas!" Do limitu 7 h już tylko 1,5 h, a przede mną, przed nami, kawał drogi i jeszcze kilka punktów...
Ostatecznie jeden punkt decydujemy się ominąć, aby nie ryzykować dyskwalifikacji za brak zameldowania się w bazie o wyznaczonej godzinie.
-ej, a ja tu mam jeszcze 47, gdzie to jest?
-na drugiej mapie. Nie mów, że nie byłaś jeszcze po 47?
Wrrr... Cóż, trudno. Będą dwa odpuszczone punkty. Wynik tracenia czasu na błądzenie za dwoma innymi punktami plus niewyjęcia mazaka przed startem. 
Teraz kierunek baza... Wybieram najbardziej okrężny wariant biegowy, jaki tylko dało się wygrzebać z mapy. Wpadam, wpadamy do biura zawodów punkt godzina 16, po około 35 km zdajemy karty... 
Kierunek stołówka, bigosik, herbatka... Ostatnim niepowodzeniem dnia dzisiejszego okazuje się próba zaparzenia kawy gorącą wodą. Błagam: nie róbcie tego w domu!!!

Do domu powrót...

A przy okazji zapytuję, nieśmiało:
ktoś chętny do stworzenia team'u na przyszły rok do startu w formule stricte rajdowej? Mnóstwo kilometrów. W pakiecie trzy formy ruchu naraz: bieg, rower, kajak lub rolki. Limit czasu w okolicach 24 h. Gonienie po lesie nocą? Ból zmęczonych mięśni? Niepowtarzalna satysfakcja przy zdawaniu karty startowej? Hm...? Nie dajcie się prosić... 

Z trójbojem skawińskie siłowanie



Uwielbiam poznawać nowe...

W tym przypadku "nowe" oznaczało połączenie na jednej imprezie 3 dyscyplin: rolek, roweru i biegu. Na razie jeszcze nie w formule stricte triatlonowej, ale trójbój też zapowiadał się ciekawie. Wisienką na torcie okazała się obecność tak wielu osób z team'u, wszak każdy wysiłek, zwłaszcza sportowy, smakuje lepiej, gdy nie wylewa się potu samotnie. Ale po kolei...

Pierwsze zaskoczenie i przeczucie pierwszego, poważnego błędu taktycznego, naszło mnie już przy parkowaniu Peugeota. Skawina, godzina 11.30, mnóstwo samochodów... a na samochodach śliczniusio poprzypinane szosy. Spoglądam niepewnie na moje MTB, rozłożone obok mnie na części pierwsze i myślę: "no i cóż nam pozostało? Damy radę...". Potwierdza się obawa z poprzedniego wieczoru, gdy po raz pierwszy wpadłam na pomysł znalezienia mapy poszczególnych tras. Tak. Rower będzie po asfalcie. Koła 26 uzbrojone w ciężką, terenową oponę, to chyba nie był dobry wybór. Chociaż trzeba oddać mi odrobinę sprawiedliwości - w piwnicy stał tylko jeden rower. W biurze zawodów napotykam pierwszego reprezentanta AZSu AWFu Katowice, resztę znajduję chwilę później i od tego momentu gubi się wszelki stres. Fajnie nie być samym, zwłaszcza na imprezie, która wymaga odrobiny logistyki.
Szybko, sprawnie i bezproblemowo wciągam na siebie zestaw rolkowy, jadę w ramach rozgrzewki zapoznać się z pętlą. Okazuje się całkiem sympatyczna, wszystkie łuki przyjemnie w lewo, choć jeden czy dwa trochę mnie wyrzucają. Zakodowane. Na starcie tradycyjnie problem w tłumie, pierwszy pociąg szybko się formuje i równie szybko ucieka. Drugi mam raptem 3 metry przed sobą, próbuję gonić przez jakieś 200 metrów, aż w końcu decyduję się odpuścić. Za późno. Kolejne trzy pociągi przejeżdżają obok, patrzę na nie z rosnącą irytacją, nawet nie próbując gonić, wiem, że się spaliłam i nie dam rady.
Pierwsze dwie pętle przejeżdżam, podpinając się pod przypadkowych ludzi i próbując wyciągnąć ich do wspólnej pracy. Nie da rady. Na trzeciej pętli doganiam Martę, chwila dyskusji, samopoczucie ok, pojedziemy razem. Niestety po chwili okazuje się, że samopoczucie jednak nie ok. "Jedź sama" dobiega mnie zza pleców. Cholera... Kolejne trzy pętle walczę z wiatrem samodzielnie, mijając pojedynczych, bez ładu i składu rozproszonych ludzi. W głowie włącza się automat, staram się pilnować nóg, w zakręty wchodzić płynnie. Wyjeżdżając na prostą pod wiatr myślę: "jeszcze tylko chwilkę..." i... i właśnie dochodzi do mnie, że nie mam pojęcia, czy kończę właśnie piątą, czy szóstą, ostatnią pętlę. Chwila sporej irytacji i decyzja, że dla świętego spokoju przejadę jeszcze jedną, ale przejeżdżając przez linię mety dostrzegam zegar i dochodzę do wniosku, że kurcze, w 24 min to wypadałoby mieć zrobione już całe 10 km. Odpuszczam, zwalniam i zwalam się na krawężnik, próbując złapać oddech. Tempo było dobre, to i pojawia się bonus w postaci uporczywego kaszlu i uczucia dławienia w gardle. W perspektywie jeszcze dwóch wyścigów - fantastycznie.
Moje charczenie przerywa pojawiająca się przed oczami butelka izotonika.
-proszę.
-dziękuję - unoszę głowę i widzę faceta, z którym jechałam przez chwilę drugą pętlę.
-to ja dziękuję, bez dopingu nie dałbym rady.
Robi mi się bardzo przyjemnie. Bo powiedzcie, kiedy ostatni raz zdarzyło się wam, że na ulicy obcy człowiek podał wam wodę? Niech zgadnę... I wiecie co? Właśnie to jest ów magiczny klimat sportowych imprez.
Ale klimat klimatem, czasu nie ma wiele, zaraz startuje rower. Gonię do Peugeota, koła 100, sztuk 8 na szynie, wymienić na koła 26, sztuk dwie, z ramą. Wpadam jeszcze na jedyny słuszny pomysł: dopompować na max powietrze, niech inni trochę bardziej pomęczą się z laniem mi tyłka na szosach. Do startu czasu niewiele i jak to zwykle w takich wypadkach bywa, coś się musi spierniczyć. Pierniczy się pompka. Na tyle spektakularnie, że całkowicie spuszczam powietrze z koła. I nie mam czym dopompować. Wrrrrrr!!!!!! Ostatecznie przyjmuję pozę najbardziej upierdliwej baby na świecie, mało taktownie zawracam głowę rozkładającej się obok ekipie. Efekt? 3 atmosfery z przodu i z tyłu, możemy iść się ścigać. Przed startem dostrzega mnie Marek. Mnie, a właściwie moje MTB, wyglądające mało poważnie na tle pozostałych rowerów.
-czemu nie zadzwoniłaś, czemu nie powiedziałaś? Przecież wrzuciłbym do bagażnika rower dla ciebie...
Znów rośnie irytacja: jakie to proste!!! No cóż, nie pomyślałam. Nie pozostaje nic innego, jak zamknąć amora, zacisnąć zęby i nie sprzedać skóry tanio, wszak to tylko 10 km więc czasu za dużo nie stracę. Start każdy osobno, z przerwami ok. 5 sekund - dobrze. Już na pierwszej prostej licznik pokazuje 40 km/h - będzie dobrze. W zakręty wchodzę swobodnie. "Tak, jak Marek uczył" myślę i wspominam start w wyścigu MTB w Wiśle sprzed 2 lat i pojedynek przed metą. Pojedynek, który właściwie zakończył się chwilę wcześniej, na ciasnym zakręcie 90 stopni z górki. Histeryczne gwizdy i machanie chorągiewką człowieka z obsługi pamiętam do dzisiaj... Ale Marek uczył i nauczył. Z zakrętu wyszłam ze sporą przewagą. Wtedy - stanęłam na trzecim stopniu podium. I przypominam sobie, że cholera, kocham rower, kocham góry, kocham się ścigać. W przyszłym roku...
 Ale na razie jest tu i teraz. Depczę po pedałach, fuczę, jak lokomotywa i gonię. Dwie pętle po 5 km. Na metę wpadam z czasem 21 min. Średnia prędkość 29,7 km/h. Całkiem ładnie, jak na opony w błoto :) Gonię wrzucić Speckę do Peugeota, zakładam buty biegowe i trzeci już numer startowy, próbuję coś zjeść i wypić (jest godzina 14 z hakiem, od porannego musli trochę czasu już minęło...), czuję, że to chyba nie jest dobry pomysł. Chwilę później ustawiamy się z Martą na linii startu, założenie: byle przeżyć te 5 km. Czuję, że siły w nogach już najnormalniej w świecie nie ma. Ruszamy. Do kompletu odczuć ze zmęczonych ud dołącza się kolka. Już na starcie - po raz kolejny jest fantastycznie. Walczę z nią do pierwszego mocnego podbiegu. Po nim pozostają już tylko słabe nogi, którym włącza się automat, przebierają leniwie i powoli same, bez udziału mojej świadomości. Skupiam się na delektowaniu słońcem. Wczorajsza zlewa do 21 nie wróżyła tak pięknej niedzieli. Na końcu 5-km pętli znajduję sobie towarzystwo - rozmawiamy o tym, że najfajniej to na rowerze w górach, ja zachwalam Beskid Śląski, towarzyszka - nowotarskie pagóry.

Na metę wpadam z czasem 27 min. I dobrze, i źle. W sumie to i tak szybciej, niż wnioskowałam z tempa. Zastanawiam się tylko, jak dużo straciłam w generalnej klasyfikacji, gdzie po rolkach i rowerze trzymałam się w pierwszej dziesiątce, w bezpiecznej odległości od podium, gwarantującej pełen luz psychiczny i brak zbędnej napinki. Wyników z łącznej klasyfikacji brak, stoję, a właściwie stoimy na dekoracji, zastanawiając się, ile osób z team'u załapie się na podium. Okazuje się, że AZS AWF Katowice zbiera puchar w prawie każdej kategorii. I okazuje się również, że w generalnej klasyfikacji trójboju nagradzane jest 6 pierwszych miejsc. I ku mojemu potężnemu zaskoczeniu (i jeszcze większej radości) okazuje się, że kończę imprezę na szóstej pozycji... Z ogromnym bananem na twarzy odbieram puchar. To nie był dobry rok. Powiem więcej: to był bardzo zły rok. Po styczniowej operacji bardzo długo nie umiałam się pozbierać, z powodów nie tylko sportowych. Do treningów wróciłam, gdy inni byli w środku sezonu. Ale wróciłam. Sezon się kończy. A ja odbieram puchar... Tak, stoję po niego szósta w kolejce, ale mam delikatne podejrzenie, że ze wszystkich dziewczyn uśmiecham się najszerzej...