I po raz
kolejny przyszedł czas na Cztery Żywioły. Rajd to nie byle jaki, bo połączenie
jurajskiego terenu, kilometrów i zazwyczaj za dobrej pogody zawsze robi
wrażenie. Dla mnie będzie to już trzecie podejście do trasy Extrim, ale, jak
Seba odgrażał się na treningach, tym razem skuteczne. Nie powiem, wątpliwości
niewielkie nachodziły mnie przy każdym spojrzeniu w schemat. 15 + 34 km
trekkingu niezmiennie dawało wynik 49. Czy ja kiedykolwiek przebiegłam więcej
niż szlachetne 21? Do tego 13+70 rower, 7 kajak, 12 rolki, zadania specjalne… No
ale, martwić będziemy się później. Czwartek mija pod znakiem analizowania
schematu, planowania przepaków i ustalania, jaki wynik nas (mnie) zadowoli.
Piątek to obchodzenie potężnej kupki butów, ciuchów i przeróżnych zabawek
leżących bezczelnie na środku pokoju i za nic nie chcących się samych spakować.
Sobota, budzik dzwoni o 3.30, tradycyjna dyskusja z samą sobą:
„alepocojatorobię…”. Na autopilocie wsiadam do samochodu. Najpierw Żory, potem
Klucze.
Że dostanę
wpiernicz – wiedziałam. Że mogę pożałować słów: „nie boję się nocki”
–podejrzewałam. Że zmarznę – byłam nastawiona. Że w planie „pójdziemy na luzie”
raczej coś nie wypali – to było pewne. Ale że 170 km trochę mnie przemieli, że
będą gonić nas limity czasowe na zadaniach specjalnych i brak dodatkowej
czołówki na długim trekkingu, że poczuję radość przysypiania na kole, że o 4
nad ranem, szczękając zębami, zamiast punktu kontrolnego znajdę termometr na
drzewie informujący, że jest 6 st. C, że o 4 nad ranem w ogóle będziemy jeszcze
na trasie – no, tego to się raczej nie spodziewałam. Ale po kolei…
W
Kluczach wita nas bardzo rześki poranek. Pomimo zbliżającej się godziny zero,
ustalonej na 8.30, jakoś nie chce zrobić się cieplej. W sumie zmianę aury
przyjmujemy z entuzjazmem, tym większym, że każde z nas zupełnie przypadkiem
zabrało odrobinę cieplejszych ciuchów, tak na wszelki wypadek, gdyby rower,
planowany na godziny wieczorno-nocne, postanowił mocno się przedłużać. Na
początek dostajemy mapę prologu. Gdzieś tam mimochodem pada zdanie z ust Orga,
że „no, tego biegania to tak bardziej 18 km będzie…” Plus 3 do puli, łącznie
52? Ok…
Dla
urozmaicenia tradycyjna mapa pomieszana z mapą satelitarną, 17 pkt do
znalezienia. Wybieramy wariant „od końca”, licząc na mniejsze zamieszanie przy
perforatorach. Nawigacja idzie płynnie, punkty wpadają po kolei, uczę się nie
podbiegać pod górkę i zaprzyjaźniam z pokrzywami. Pod koniec trasy łydki
delikatnie dają o sobie znać, tym bardziej cieszę się na nadchodzący etap
rowerowy i kajakowy. Wpadamy na bazę, szybka zmiana umundurowania, Sebastian
łapie kolejne mapy, ze zdziwieniem rejestrujemy który mix wpada z małą stratą
po nas… No ale, nie ma się co wyrywać, to dopiero początek rajdu, jeszcze
przyjdzie czas na niejedną słabość. Wskakujemy na rowery, rozkręcamy się
przyjemnie, by… za chwilę utonąć w piaskownicach jurajskich lasów. Po raz
pierwszy mam podejrzenie, że na trasie będzie kilka haczyków, które uprzyjemnią
nam życie. Odbijamy rowerowe punkty, wpadamy na kajaki. Gdzieś słyszę hasło:
„uważajcie, na tej rzece można się zgubić”. Przez chwilę myślę, że to tylko
taki żart.. Buty rowerowe zmieniamy na przeżyte już mocno biegówki, do kajaka
wrzucam bukłak i daktyle. Wyruszamy w całkiem nową, 7-kilometrową przygodę.
Rwący nurt, zimna woda, gęste trzciny czasem uniemożliwiające wiosłowanie…
Mocno meandrująca rzeka, dużo kępek trawy utrudniających orientację, sterczące
gałęzie, przewrócone drzewa. Kilka przenosek, na których jest trochę bałaganu.
Kilka razy obrywam wiosłem, Sebastian za to wdzięcznie stara się przemilczeć moje
chlapanie, od czasu do czasu wydaje tylko nieartykułowane dźwięki lub wspomina
20-kilomentrową kajakową masakrę na Krajnie pewnej marcowej nocy. Niestety nie
robi nam się od tego cieplej. Kolejna przenoska i… wpadamy w błoto po kostki. Z
uśmiechem na ustach patrzę na buty i cieszę się, że rowerowe zostały na
przepaku.
Humory
jednak dopisują. Otwieram daktyle, tylko po to, żeby po chwili pozbierać je z
dna kajaka. Krótka inspekcja: nadal nadają się do zjedzenia. Oczom naszym
ukazuje się długo wyczekiwany most, w okolicach którego ma się znajdować punkt
do podbicia. Mostowi towarzyszy jednak duży bałagan na brzegu i równie duża
kolejka do przenoski. Szybka ocena sytuacji: punkt jest pod mostem, przez
przeszkodę broniącą do niego dostępu damy radę przepłynąć z prawej. Nie
zdążyliśmy jednak dogadać się, którą konkretnie częścią prawej strony, w
konsekwencji czego nurt obraca nas bokiem, opieramy się na przeszkodach i
zaczynamy wdzięcznie nabierać wody. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i zmoczyć
tyłek. Ewakuujemy się z kajaka i ratujemy nasz środek transportu przed
całkowitym zatonięciem. Ale nie ma tego złego… Względnie sprawnie przepychamy
kajak pod mostem, podbijamy punkt i nawet przez chwilę mamy możliwość cieszyć
się wyprzedzeniem kilku zespołów. Daktyle również wesoło dryfują po pokładzie,
zatopione w brązowym żurze. Ogólna radość jednak nie trwa długo, okazuje się
bowiem, że podtopiona maszyna straciła sterowność, ba, przy każdym dziwniejszym
manewrze nabiera coraz więcej wody. Lądujemy na brzegu w pierwszym dogodnym
miejscu i oddajemy przewagę, tracąc czas na wylanie wody i mało apetycznych już
daktyli. Chwilę później, lekko wymarznięci, docieramy do końca etapu. Porzucamy
na brzegu kajaki i rozpoczynamy kilometrowy bieg, a właściwie próbujemy
rozpocząć, bo zesztywniałe z zimna stawy nie chcą zacząć pracować. Gdzieś z
tyłu dociera do mnie porównanie z Robocopem, bardzo trafne zresztą. Rozgrzewamy
się coraz szybszym marszem, powoli przechodzącym w trucht. W towarzystwie
chłopaków, z którymi jeszcze kilka razy spotkamy się na trasie, zmierzamy w
kierunku pkt. 5.
Na pkt 5
szybki przepak i ruszamy w 12-kilometrową rolkową wycieczkę, na której dziwnie
cierpią moje stopy. Sprawnie podbijamy punkty, ponowny przepak, na którym
powoli zaczynam kraść czas na odpoczynek i już ruszamy w długo oczekiwany przeze mnie
długi etap trekkingowy.
Zaczynamy
spokojnym truchtem, tutaj nie ma już ścigania, wiem, że bieganie na tym rajdzie
jest moim najsłabszym punktem i zasada będzie jedna: byle sprawnie dotrzeć na
kolejny przepak. Wbiegamy w krzaki nad Białą Przemszą (czy w tej części świata
istnieje jakakolwiek inna rzeka?), po delikatnym zamieszaniu, jakim jest
poszukiwanie perforatora na punkcie bez perforatora, ruszamy na południe,
ciekawi zadania specjalnego na pkt 9. Po dłuższej chwili oczom naszym ukazuje
się most, gęsto opleciony linami i pętlami. Zadania dwa, dla każdego po jednym.
Koledzy z przelotu kajakowo-rolkowego wdzięcznie prezentują nam trudności
obydwu. Po dłuższej dyskusji mało demokratycznie zarządzam, że hakówką zajmę
się ja. Wszak było przed rajdem ustalone, że wspinaczkowe moje… Koledzy,
ewidentnie wypompowani hakami, decydują się odpocząć i wpuścić nas w kolejkę
(wielkie dzięki, chłopaki!). Sebastian ekspresowo przebiega trawers mostu.
Ruszam ja, pełna optymizmu, za to kompletnie pozbawiona stresu. Początek łatwy:
odległości między pętlami przyzwoite, przemieszczam się szybko, płynnie
przewieszając i obciążając haki. W połowie dystansu jednak odległości między
pętlami zaczynają się zwiększać, nie jestem w stanie sięgnąć ręką, muszę
kombinować. Trochę się rozhuśtać, trochę zwiesić, trochę posiłować. Zaczynam
fuczeć, sapać, dyszeć, pot kapie ze mnie ciurkiem. Dochodzę do końca przeprawy.
-
Zaliczone! – krzyczy sędzia. Teraz jeszcze powrót. Odwracam się, rzucam okiem
na pętle i już wiem, że będzie problem. Generalnie końcówka mnie wykańcza,
łapię coraz dłuższe resty, rzucam trochę mięsem, Seba pomaga delikatnie,
podsuwając butem pętle, żeby zmniejszyć odległość. Stopy w końcu łapią
upragniony grunt.
- Ile
osób zrobiło to zadanie?
-Ym…. do
tej pory nikt.
Acha.
Podbudowani i rozgrzeszeni tą informacją ruszamy dalej.
- Nie
zdążymy na 12-tke. – podsumowuje Sebastian.
Jak to
„nie zdążymy”? Przecież przyjechałam w końcu ukończyć trasę Extrim jak Pan Bóg
przykazał.
- Jak to
nie zdążymy? –werbalizuję myśli – Zdążymy!
Sięgam do
sebastianowego plecaka, wydobywam hol, przypinam do swojego. Nie potrzebujemy
nic mówić. Zaciskam zęby. Tempo na kilometr od razu wzrasta o jakieś 2 minuty.
Takie rzeczy na 30-tym kilometrze?! Uspokajam głowę i oddech. Ekspresowo
zbieramy 11-tkę, fruniemy dalej. Dosłownie chwilę przez punktem z zadaniem
wysiada mi kolano. Szybkie owinięcie bandażem, gonimy dalej. Na 12-tke
docieramy w pół godziny od momentu zapięcia holu. Kolejny most, kolejne liny,
kolejek brak. Uzbrajamy się w uprzęże. Pierwszy Sebastian. Szybko i sprawnie
podpina się do pierwszej liny i zamontowanej na niej małpy, buja się do
kolejnej, przepinka, bujanie, przepinka. 4 liny i 4 małpy dalej melduje się na
drugim brzegu. Powtarzam całą operację. Zadanie zaliczone.
Po raz
kolejny siadam na tyłku, próbuję zjeść kanapkę, kradnę czas, a Sebastian
przestępuje niecierpliwie z nogi na nogę. Chwila biegu z holem i już włączyła
mu się funkcja „ściganie”. Z bezczelnym uśmiechem na ustach rzucam ryzykownie,
że mi to już się nigdzie nie spieszy. Gromy wprawdzie nie spadają z nieba, ale
pada uwaga, że godzina słuszna, a na etap biegowy wyruszyliśmy z tylko jedną
czołówką. No tak, godzina słuszna, trzeba jeszcze trochę się poruszać. Nadal z
holem, tam, gdzie się da, biegniemy, tam, gdzie się nie da, człapiemy. Po
drodze do przepaku punkty padają łatwo. Spacer na azymut z Jamnej Góry daje nam
niepowtarzaną możliwość skorzystania z gościny bukownianej babcinki, która
pozwala nam skrócić drogę przez jej ogródek. Poszukiwanie „wypływu sztolni” na
azymut, w najkrótszym wariancie, trochę spaceruje nas przez łąkę, trawy po pas
i pokrzywy i ostatecznie również kończy się przeskakiwaniem przez płot („Halo,
halo!!! Tamtędy nie przejdziecie, tam jest wszystko ogrodzone! Skaczcie przez
płot tutaj, uwaga pomogę. Ooooyyo. A wy jakieś zawody tu macie? Partiami was
wypuszczają czy co? Od południa co chwilę ktoś tędy goni. Też kiedyś biegałem
na orientację”.). Chwilę za 15-tką dogania nas męska dwójka AR Poznań on-sight&rajdkonwalii.pl.
Po krótkiej wymianie zdań i uwag na temat m.in. zadania z hakami chłopaki biegną
dalej. My, ja, ograniczam się do marszu – kolano zaprotestowało nieodwołalnie.
Na szczęście za chwilę przepak, wsiadamy na rowery, wrzucamy na siebie co kto
ma cieplejszego i w zapadającym zmroku ruszamy ku pkt 17, w etap teoretycznie
70-kilometrowy.
Meldujemy
się w bazie o 5.15, z kompletem punktów i bez kar czasowych, w nagrodę lądujemy
na IV pozycji mixach. Dla Sebastiana,
przyzwyczajonego do ścigania w czubie, ta forma startu była czymś nowym. Dla
mnie – było to ukończenie po raz pierwszy długiego rajdu. Podsumowując w
liczbach: 170 km, 20 h 43 min w trasie. A za rok? Za rok, mam nadzieję, będzie
tylko lepiej.