sobota, 14 stycznia 2017

Tatry - od histerii po wspinaczkowe flow. Rozdział I



Zbieram Ewę z centrum Zakopca. Do Miśka ściągamy o 21. Założenie: na kurs taternicki świeże, wyspane, wypoczęte znów rozminie się z rzeczywistością. Budziki nastawione na jakąś nieludzko wczesną porę, rano wycieczka na Słowację, startujemy na Wołową Turnię. Nerwowe szybkie przygotowania, żeby ukraść jak najwięcej snu. Kurs próbuję ukończyć już trzeci rok. 2015 sponsorowany był przez 7-miesięczne L4 i uparte próby przywrócenia barku do życia. 2014…

21.07.2014

Po raz kolejny schodzimy z Koziej Przełęczy do Piątki, po raz kolejny meldujemy się pod ścianą. Druga droga na dziś: Festiwal Granitu. Roko goni, z biedą wciągam kabanosa, nie ma czasu, pogoda może dupnąć w każdej chwili. Pachnie burzą. Chłopaki ruszają pierwsi. Chwilę po nich startuję z Ewą. Wspinanie na pierwszych trzech wyciągach nie nastręcza trudności. Miło i przyjemnie. Docieramy do Wielkiego Trawersu… no trzeba przyznać, robi wrażenie. Ruszam pierwsza w czwarty wyciąg, tym razem biegnący poziomo,  po przelotach założonych przez Krzyśka. Właściwie nie ma znaczenia, kto prowadzi, kto idzie na drugiego. W przypadku lotu każdy zaliczy zdrowe wahadło.

"...sławny trawers na rękach z nie mniej sławnymi stopniami, na których można wytchnąć..."

Co do jakości stopni miałabym zastrzeżenia, ale nie muszę gimnastykować się z zakładaniem punktów asekuracyjnych, wpinam się szybko i wygodnie do tego, co założył Krzysiek więc postanawiam nie marudzić. Ilość powietrza pod tyłkiem robi jednak wrażenie… Rozemocjonowana dochodzę nareszcie do końca trawersu, rusza Ewa. Trochę marudzi. Szefu pokrzykuje (motywująco, oczywiście). Ewa melduje się obok. 



Chmury na horyzoncie zaczynają kotłować się coraz mocniej. Ruszam w piąty wyciąg, znów pionowy, starając się pokonać go jak najsprawniej. W oddali nieśmiało mruczy pierwszy grzmot. Staram się przyspieszyć, ale utykam na chwilę w trudniejszym miejscu. Dziurawe buty wspinaczkowe stoją … co najmniej słabo. Kolejny pomruk. Pokonuję trudność, przyspieszam, dochodzę do stanowiska. Uderza wściekły wiatr. Rusza Ewa. Kolejny pomruk, kolejne uderzenie wiatru, spadają pierwsze krople deszczu. Ewa również na chwilę utyka, ale ostatecznie rozprawia się z trudnością w coraz grubszych kroplach deszczu. Gdy dociera na stanowisko, ulewa trwa w najlepsze, przeplatana uderzeniami piorunów, wściekły wiatr przynosi grad. „Zaraz kogoś dupnie, zaraz kogoś dupnie, zaraz…”

- Dziewczyny, zapierniczać, bo mi już włosy na rękach stają!
- Możesz mi powiedzieć wszystko, ale nie mów mi takich rzeczy! – krzyczę, myśląc: teraz to na bank kogoś dupnie.

Dupnęło obok.

Wbiegamy w ostatni już wyciąg, który spokojnie można określić jako teren rolno-turystyczny, aczkolwiek śliskie trawki i luźne kamienie to nie jest to, co buty wspinaczkowe lubią najbardziej. Na szczycie czysty armagedon, pioruny walą jeden za drugim, grad maltretuje skórę. Totalny spokój Roka hamuje narastającą panikę. Sprawnie zakładamy pierwszy zjazd, po kolei ewakuujemy się niżej, do szlaku. W odrobinę bezpieczniejszym miejscu do plecaków wrzucamy tylko ten szpej, który dyndając przy uprzęży przeszkadza najbardziej, przebieramy buty. Na resztę nie ma czasu. Rozpoczynamy zejście w stronę Hali Gąsienicowej. Po chwili pioruny cichną, zostaje ulewny deszcz i potoki spływające zboczami Zamarłej Turni. Moje pseudopodejściowe buty na śliskich płytach radzą sobie kiepsko…

„Zaraz dupnę, zaraz dupnę, zaraz…”

Dochodzimy do miejsca, gdzie jeszcze rano szlak przecinał maleńki strumyczek, nie nastręczający trudności w pokonaniu go. Teraz zastajemy potężny potok kilkumetrowej szerokości, z walącą wściekle, mocno spiętrzoną wodą. Krótka lustracja okolicy nie przynosi efektu, nie znajdujemy miejsca, w którym możemy dostać się na dalszą część szlaku w bezpieczniejszy sposób. Spoglądam zrezygnowana na wzburzoną wodę. Mój zmęczony ciągłym poczuciem zagrożenia mózg jest w stanie podsunąć tylko jedną wizję: wchodzimy kolejno w wodę sięgającą ud… nie widać, gdzie postawić nogę… czyjś but obsuwa się między kamieniami… kość udowa trzaska…

W napięciu patrzę, jak wchodzi w wodę Roko. Potem Krzysiek. Ewa. Wchodzę i ja…

Docieramy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Deszcz powoli przestaje padać. „Udało nam się, udało nam się, udało…”

Wleczemy się wygodnym szlakiem w stronę Murowańca. Na tyłku nadal mam uprząż. Nie mam nawet siły jej ściągać. Po kilkunastu minutach marszu, między drzewami dostrzegam wyraźną smużkę dymu ze schroniskowego komina. „Jasny pieron, dzisiaj pełen luksus, obiad zjemy w schronisku, należy nam się. Poza tym nie mam siły. Po prostu nie mam siły zrobić nawet kanapki. A jutro schodzę do Zakopca po normalne buty. Te pseudopodejściówki nie nadają się do niczego”.

Pseudopodejściówki nieświadome myśli krążących po mej głowie, nieświadome pragnienia ciepłego obiadu, nieświadome butów trekingowych czekających na mnie w mieście, po raz kolejny postanawiają udowodnić mi, jak bardzo są bezużyteczne. Ślizgam się na kamieniu… wysokim kamieniu… Stopa ustawia się pod dziwnym kątem, kość piszczelowa, nagle pozbawiona podparcia, zaczyna wyprawiać dziwne rzeczy. W pierwszym momencie nawet nie czuję bólu. Czuję tylko przepotężne zdziwienie, że zarówno moja stopa, jak i kość piszczelowa, potrafią takie rzeczy. Zdziwienie ustępuje miejsca przepotężnej fali bólu, gdy uderzam o ziemię.

Świat cichnie. Świat przestaje istnieć. Moje ciało przestaje istnieć. Jest tylko stopa i wszechobecny ból. Ból trzęsie całym moim ciałem…

- Justyś…

- Nie dotykaj mnie…

Mijają wieki…

- Ściągnij buta, ściągnij skarpetkę…

Mijają wieki…

Patrzę na grapefruita na miejscu stawu skokowego. Krzysiek owija mnie NRC-tą. Robi się cieplej, ale nadal nie przestaję się trząść.

„Nie teraz, tylko nie teraz, dlaczego teraz?!"

Zaczyna narastać we mnie wściekłość. Coś pęka. Zaczynam płakać.

Trzeci dzień z planowanych dwóch tygodni w Tatrach. Kurs, na który czekałam kilka lat. Przecież uciekliśmy ze ściany w burzy z piorunami! Udało nam się zejść przełęczą po śliskich płytach! Przecież przeszliśmy ten pierniczony potok! Przecież już nawet nie pada! 5 minut od schroniska… Dlaczego?

Ale odpowiedzi nie ma. Tak, jak kursu – też już nie ma. Są za to chłopaki niosący mnie do schroniska. Czekanie w mokrych ciuchach na Krzyśka pakującego moje rzeczy w Betlejemce, samochód z TOPRu i transport do szpitala. Jest zjazd terenówką w stronę Brzezin i staw skokowy krzyczący na każdym kamieniu. Jest czekanie, najpierw w jednym szpitalu, potem w drugim. Powrót do domu z nogą w gipsie. Pod domem okazuje się,  że nie mam kluczy. Jest ściganie o 3 w nocy właściciela wynajmowanego przeze mnie mieszkania z prośbą o pożyczenie zapasowych kluczy. No i w końcu łóżko. Kładę się i nadal nie wierzę. Nie wierzę…

3.08.2016

Budzik dzwoni o jakiejś bezlitosnej godzinie. Półprzytomne zwlekamy się z łóżka na raty. W sumie to prawie nie spałam. Ewa urządziła mi w nocy niezły horror, bo z kolei jej śnił się jakiś horror. Pakujemy sprzęt niezbędny do przeżycia przez najbliższe 3 dni do Fordzika i ruszamy. Ku Łysej Polanie, ku przejściu granicznemu ze Słowacją, ku parkingowi przy Popradzkim Stawie. Ku Przygodzie.


3 tygodnie urlopu. Tylko my, Tatry, Roko. Szorstki granit i przestrzeń. Przestrzeń przede mną, przestrzeń za mną, przestrzeń pode mną. Tęskniłam…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz