Zbieram Ewę z centrum Zakopca. Do Miśka ściągamy
o 21. Założenie: na kurs taternicki świeże, wyspane, wypoczęte znów rozminie
się z rzeczywistością. Budziki nastawione na jakąś nieludzko wczesną porę, rano
wycieczka na Słowację, startujemy na Wołową Turnię. Nerwowe szybkie przygotowania,
żeby ukraść jak najwięcej snu. Kurs próbuję ukończyć już trzeci rok. 2015
sponsorowany był przez 7-miesięczne L4 i uparte próby przywrócenia barku do
życia. 2014…
21.07.2014
Po raz kolejny schodzimy z Koziej Przełęczy do
Piątki, po raz kolejny meldujemy się pod ścianą. Druga droga na dziś: Festiwal
Granitu. Roko goni, z biedą wciągam kabanosa, nie ma czasu, pogoda może dupnąć
w każdej chwili. Pachnie burzą. Chłopaki ruszają pierwsi. Chwilę po nich
startuję z Ewą. Wspinanie na pierwszych trzech wyciągach nie nastręcza
trudności. Miło i przyjemnie. Docieramy do Wielkiego Trawersu… no trzeba
przyznać, robi wrażenie. Ruszam pierwsza w czwarty wyciąg, tym razem biegnący
poziomo, po przelotach założonych przez
Krzyśka. Właściwie nie ma znaczenia, kto prowadzi, kto idzie na drugiego. W
przypadku lotu każdy zaliczy zdrowe wahadło.
"...sławny
trawers na rękach z nie mniej sławnymi stopniami, na których można wytchnąć..."
Co do jakości stopni miałabym zastrzeżenia, ale nie muszę
gimnastykować się z zakładaniem punktów asekuracyjnych, wpinam się szybko i
wygodnie do tego, co założył Krzysiek więc postanawiam nie marudzić. Ilość
powietrza pod tyłkiem robi jednak wrażenie… Rozemocjonowana dochodzę nareszcie
do końca trawersu, rusza Ewa. Trochę marudzi. Szefu pokrzykuje (motywująco,
oczywiście). Ewa melduje się obok.
Chmury na horyzoncie zaczynają kotłować się
coraz mocniej. Ruszam w piąty wyciąg, znów pionowy, starając się pokonać go jak
najsprawniej. W oddali nieśmiało mruczy pierwszy grzmot. Staram się
przyspieszyć, ale utykam na chwilę w trudniejszym miejscu. Dziurawe buty wspinaczkowe
stoją … co najmniej słabo. Kolejny pomruk. Pokonuję trudność, przyspieszam,
dochodzę do stanowiska. Uderza wściekły wiatr. Rusza Ewa. Kolejny pomruk,
kolejne uderzenie wiatru, spadają pierwsze krople deszczu. Ewa również na
chwilę utyka, ale ostatecznie rozprawia się z trudnością w coraz grubszych
kroplach deszczu. Gdy dociera na stanowisko, ulewa trwa w najlepsze,
przeplatana uderzeniami piorunów, wściekły wiatr przynosi grad. „Zaraz kogoś
dupnie, zaraz kogoś dupnie, zaraz…”
- Dziewczyny, zapierniczać, bo mi już włosy na rękach stają!
- Możesz mi powiedzieć wszystko, ale nie mów mi takich rzeczy!
– krzyczę, myśląc: teraz to na bank kogoś dupnie.
Dupnęło obok.
Wbiegamy w ostatni już wyciąg, który spokojnie można określić
jako teren rolno-turystyczny, aczkolwiek śliskie trawki i luźne kamienie to nie
jest to, co buty wspinaczkowe lubią najbardziej. Na szczycie czysty armagedon,
pioruny walą jeden za drugim, grad maltretuje skórę. Totalny spokój Roka hamuje
narastającą panikę. Sprawnie zakładamy pierwszy zjazd, po kolei ewakuujemy się niżej,
do szlaku. W odrobinę bezpieczniejszym miejscu do plecaków wrzucamy tylko ten
szpej, który dyndając przy uprzęży przeszkadza najbardziej, przebieramy buty.
Na resztę nie ma czasu. Rozpoczynamy zejście w stronę Hali Gąsienicowej. Po
chwili pioruny cichną, zostaje ulewny deszcz i potoki spływające zboczami
Zamarłej Turni. Moje pseudopodejściowe buty na śliskich płytach radzą sobie
kiepsko…
„Zaraz dupnę, zaraz dupnę, zaraz…”
Dochodzimy do miejsca, gdzie jeszcze rano szlak przecinał
maleńki strumyczek, nie nastręczający trudności w pokonaniu go. Teraz zastajemy
potężny potok kilkumetrowej szerokości, z walącą wściekle, mocno spiętrzoną
wodą. Krótka lustracja okolicy nie przynosi efektu, nie znajdujemy miejsca, w
którym możemy dostać się na dalszą część szlaku w bezpieczniejszy sposób.
Spoglądam zrezygnowana na wzburzoną wodę. Mój zmęczony ciągłym poczuciem
zagrożenia mózg jest w stanie podsunąć tylko jedną wizję: wchodzimy kolejno w
wodę sięgającą ud… nie widać, gdzie postawić nogę… czyjś but obsuwa się między
kamieniami… kość udowa trzaska…
W napięciu patrzę, jak wchodzi w wodę Roko. Potem Krzysiek.
Ewa. Wchodzę i ja…
Docieramy do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Deszcz powoli
przestaje padać. „Udało nam się, udało nam się, udało…”
Wleczemy się wygodnym szlakiem w stronę Murowańca. Na tyłku
nadal mam uprząż. Nie mam nawet siły jej ściągać. Po kilkunastu minutach marszu,
między drzewami dostrzegam wyraźną smużkę dymu ze schroniskowego komina. „Jasny
pieron, dzisiaj pełen luksus, obiad zjemy w schronisku, należy nam się. Poza
tym nie mam siły. Po prostu nie mam siły zrobić nawet kanapki. A jutro schodzę
do Zakopca po normalne buty. Te pseudopodejściówki nie nadają się do niczego”.
Pseudopodejściówki nieświadome myśli krążących po mej głowie,
nieświadome pragnienia ciepłego obiadu, nieświadome butów trekingowych
czekających na mnie w mieście, po raz kolejny postanawiają udowodnić mi, jak
bardzo są bezużyteczne. Ślizgam się na kamieniu… wysokim kamieniu… Stopa
ustawia się pod dziwnym kątem, kość piszczelowa, nagle pozbawiona podparcia,
zaczyna wyprawiać dziwne rzeczy. W pierwszym momencie nawet nie czuję bólu.
Czuję tylko przepotężne zdziwienie, że zarówno moja stopa, jak i kość
piszczelowa, potrafią takie rzeczy. Zdziwienie ustępuje miejsca przepotężnej fali
bólu, gdy uderzam o ziemię.
Świat cichnie. Świat przestaje istnieć. Moje ciało przestaje
istnieć. Jest tylko stopa i wszechobecny ból. Ból trzęsie całym moim ciałem…
- Justyś…
- Nie dotykaj mnie…
Mijają wieki…
- Ściągnij buta, ściągnij skarpetkę…
Mijają wieki…
Patrzę na grapefruita na miejscu stawu skokowego. Krzysiek
owija mnie NRC-tą. Robi się cieplej, ale nadal nie przestaję się trząść.
„Nie teraz, tylko nie teraz, dlaczego teraz?!"
Zaczyna narastać we mnie wściekłość. Coś pęka. Zaczynam
płakać.
Trzeci dzień z planowanych dwóch tygodni w Tatrach. Kurs, na
który czekałam kilka lat. Przecież uciekliśmy ze ściany w burzy z piorunami!
Udało nam się zejść przełęczą po śliskich płytach! Przecież przeszliśmy ten
pierniczony potok! Przecież już nawet nie pada! 5 minut od schroniska…
Dlaczego?
Ale odpowiedzi nie ma. Tak, jak kursu – też już nie ma. Są za
to chłopaki niosący mnie do schroniska. Czekanie w mokrych ciuchach na Krzyśka
pakującego moje rzeczy w Betlejemce, samochód z TOPRu i transport do szpitala.
Jest zjazd terenówką w stronę Brzezin i staw skokowy krzyczący na każdym
kamieniu. Jest czekanie, najpierw w jednym szpitalu, potem w drugim. Powrót do
domu z nogą w gipsie. Pod domem okazuje się,
że nie mam kluczy. Jest ściganie o 3 w nocy właściciela wynajmowanego
przeze mnie mieszkania z prośbą o pożyczenie zapasowych kluczy. No i w końcu
łóżko. Kładę się i nadal nie wierzę. Nie wierzę…
3.08.2016
Budzik dzwoni o jakiejś bezlitosnej godzinie. Półprzytomne zwlekamy
się z łóżka na raty. W sumie to prawie nie spałam. Ewa urządziła mi w nocy
niezły horror, bo z kolei jej śnił się jakiś horror. Pakujemy sprzęt niezbędny
do przeżycia przez najbliższe 3 dni do Fordzika i ruszamy. Ku Łysej Polanie, ku
przejściu granicznemu ze Słowacją, ku parkingowi przy Popradzkim Stawie. Ku
Przygodzie.
3 tygodnie urlopu. Tylko my, Tatry, Roko. Szorstki granit i
przestrzeń. Przestrzeń przede mną, przestrzeń za mną, przestrzeń pode mną. Tęskniłam…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz