„Otwieramy zapisy na Rajd Wilczy…” – nie zastanawiam
się długo, zgłoszenie wysyłam od razu. Wszak czasu jeszcze dużo, totalny brak
treningów zimową porą zdążę jeszcze nadrobić. Taką przynajmniej mam nadzieję. A
że wyszło, jak zawsze, czyli nie wyszło… cóż. Jak się nie ma co się lubi, to się
lubi, co się ma. Jakiś krótki rowerek, jakieś nieśmiałe bieganko… na więcej sportowych
przyjemności nie ma czasu. 3 tygodnie przygotowania? Na dobrą zabawę i
ukończenie trasy w limicie powinno wystarczyć. Powoli zaczynam oswajać się z myślą,
że walki o podium w tym roku nie będzie. Tym bardziej, że szykuje się podwójny
debiut: Radka w roli rajdowca (ale o jego zakres sił witalnych raczej nie mam
powodu się martwić) i mój w roli nawigatora (oj…).
„-Podgórska, gdzie się zgubiłaś?” – Dżoana tyle
razy odbierała telefon ode mnie tymi właśnie słowami, że w końcu przestałam się
dziwić, skąd ona wie, ona z kolei przestała się dziwić, czemu ja znowu nie
wiem.
Tak więc delikatnie stresuję się mapą w tym
roku, ale postanawiam start potraktować mocno-treningowo-nawigacyjnie, wszak
północ od południa odróżniam, ślaczki na mapie kojarzę, a z wszelkiego rodzaju
kółkami, krzyżykami i innymi pierdołami zdążyłam „opatrzeć się” na poprzednich
rajdach. Poza tym mapy zawsze są po jednej na łeb, Radek z pewnością da radę
mnie kontrolować.
Że organizator rozwiązał ten problem bardzo
szybko, zdziwiłam się nie tylko ja, ale również pozostałe teamy…
Przygotowania sprzętowe w tym roku idą równie
opornie, co kondycyjne. Brakuje mi JEDYNIE: jednego roweru, dwóch mapników,
jednego kompasu, kompletu błotników i okularów do jazdy przy słabym świetle.
Koleżanka, kolega+ sklep, koleżanka, Auchan, Auchan. A! I jeszcze partner.
Wycieczka na lotnisko – mam wszystko.
Budzik dzwoni w sobotę o 6 rano. Po raz kolejny
zastanawiam się, po co ja to robię i gdzie tu miejsce na przyjemność o takiej
godzinie? Zwlekam się z wyra, ostatnie poprawki i przepakowania, ruszamy do
Żor.
Szybciutko ogarniamy rowery i rejestrację. Na
odprawie technicznej przed startem dostajemy… mapę sztuk raz. „Tylko jedna?” –
to samo pytanie płynie z różnych ust jak mantra.
Cóż… Radkowi zostaje odebrana możliwość kontrolowania mnie. Ostatnie minuty poświęcamy na intensywne wpatrywanie się mapę, rozważanie możliwych wariantów, decyzje, czy lepiej krócej lasem, czy na około asfaltem. Mazakiem zaznaczam wybraną trasę, co później mocno ułatwi szybkie orientowanie się.
Z rowerami ustawiamy się na linii startu pod
halą sportową, tłum gęstnieje…
- Ja proponuję, żebyście na starcie ustawili się…
w kierunku startu!
Na twarzach zawodników konsternacja, pomieszana
ze zdziwieniem. W końcu tłum wybucha śmiechem i obraca się o 180 stopni. Tak
będzie łatwiej ;)
3,2,1… poszli! Nie patrząc na mapę przecinam
miasto, zdecydowanie bycie „na swoim terenie” w tym momencie trochę pomaga. Z
kilkoma zespołami docieramy do Muzeum Ognia, szybkie spojrzenie w lewo, w prawo
i urządzamy spektakularny przelot przez wiślankę. Nie zwalniając tempa odbijamy
w boczną drogę, za chwilę zjeżdżamy w las. Pomimo tego, że jedziemy w grupie, spoglądam
co chwilę na mapę i stwierdzam, że na razie nie jest źle, jestem w stanie kontrolować
pozycję. Dojeżdżamy do pierwszego punktu, wbiegam w dół w krzakach, na
karcie startowej czynię honory perforatorem, po czym uświadamiam sobie, że przecież
to miało być zadanie Radka. Wracam biegiem do roweru, kartę oddaję partnerowi,
ruszamy dalej, nadal w grupie.
Do kolejnego punktu docieramy szybko, na miejscu
dziwne zjawisko: wszyscy stoją na drodze, po krzakach początkowo biega tylko
jedna osoba. Po chwili ów zawodnik schyla się nad rowem i zastyga w bezruchu.
Powoduje to natychmiastowe uruchomienie pozostałej rajdowej masy. W sumie
śmiesznie to wygląda, zachowanie stada przywodzi mi na myśl przysłowiowe sępy.
Radek szybko podbija punkt, wskakujemy na rowery, próbujemy pędzić, ale od
peletonu nie jesteśmy w stanie uciec. Radek próbuje mocniej naciskać na pedały,
ale hamuję go szybko, wszak formy nie mam, nie ma sensu ryzykować, że spalę się na starcie, a rajdowe życie
pokazuje, że w połowie trasy grupa i tak będzie potężnie już rozciągnięta.
Jadąc
na pkt 3 w pewnym momencie peleton odbija w prawo, podczas kiedy mój
pomarańczowy ślaczek zaznaczony mazakiem krzyczy: w lewo!!! Tracę trochę pewność
siebie, odbijam za grupą i… bardzo szybko dochodzę do wniosku, że to był błąd.
Wjeżdżamy w leśne ścieżki, zaczynają się muldy, gałęzie i błoto. Nie dość, że
tempo spada straszliwie, to jeszcze nie do końca wiem, gdzie jestem. Zaczynam
denerwować się sama na siebie, no ale już jest za późno, do 3 trzeba jechać
przed siebie. Spoglądam uparcie w mapę, w końcu zaczynam orientować się w
terenie. Po drodze mijamy zawodnika, którego oczy mówią wszystko. Zatrzymuję
się, chwila rozmowy, pokazuję palcem punkcik na mapie, chcę ruszyć dalej i…
bomba w plecy. Jakiś rozpędzony rowerzysta odbija się ode mnie i ląduje w
trawie. Szybka analiza strat: nikomu nic się nie stało, ruszamy dalej.
Trzecia przecinka w prawo, za ok 1,5 km.
Zjeżdżamy z względnie ubitej drogi w jakąś porośniętą uschniętą trawą ścieżkę,
tempo znowu spada i już wiem, że od tego punktu zacznę trzymać się swoich
wariantów, nie oglądając na plecy innych. Za pkt 3 jeszcze chwila walki z wodą
i błotem, dojeżdżamy do drogi i odbijamy w prawo, w kierunku zupełnie innym, niż
pozostali. Wpadamy na wygodną drogę, tempo od razu rośnie, pedałowanie znów
zaczyna być przyjemne. Przed nami tylko jeden zespół. Przecinamy tory, ciek
wodny, mijamy leśniczówkę, po prawej teren w lesie się otwiera, ścieżki ładnie się zgadzają, ale… pkt nr 4 brak. Patrzę zdziwiona w mapę i opis punktu:
wszystko się zgadza, za wyjątkiem faktu, że nie widać biało-pomarańczowego
lampionu. Jeździmy chwilę zdziwieni w dwa zespoły, Radek gania po krzakach jak
sarenka – bez efektu. Wyciągam telefon i dzwonię do organizatora – zajęte.
-Kurde.
Dzwonię znowu – zajęte. Towarzyszący nam zespół
odjeżdża, nie wiem, czy się wracają, czy jadą dalej. My postanawiamy stracić
kilka kolejnych minut na bieganie po krzakach – głupio byłoby spaść w
klasyfikacji tylko dlatego, że było się na punkcie i się go nie znalazło. Dzwonię
na kolejny numer podany na mapie, tym razem skutecznie:
-Dzwonię z trasy OPEN, mamy problem z pkt 4. Czy
macie może jakąś informację, że tego punktu w terenie nie ma? Bo według mapy
wszystko się zgadza, ale lampionu nie ma.
-Z tego, co wiem, to ten punkt na pewno tam
jest, szukajcie.
Więc szukamy. Uciekają
kolejne minuty. Dojeżdża potężna grupa zawodników, szybka wymiana informacji,
szukamy, szukamy, efektu brak. Tracę cierpliwość, wyciągam telefon po raz
kolejny i robię zdjęcie, na potwierdzenie, że rzeczywiście udało nam się
dotrzeć w okolice pkt 4.
Już chowam telefon, już na mapie wypatruję
dalszej drogi, już mamy pedałować...
-Tu! Tu! Tu! Ja mam punkt! – wpada jakiś
zziajany gość, który okazuje się być w ekipie organizującej rajd i z torby
wyciąga tak straszliwie upragniony przez wszystkich perforator. Radek podbija
punkt, ja tylko głęboko wzdycham – taką mieliśmy przewagę i tak cudownie ją straciliśmy! Mijamy leśniczówkę, wpadamy w krzaki po lewej, staramy się odjechać
tłumowi siedzącemu nam na plecach, ale nie da rady. Wpadamy na asfaltowe drogi,
teraz kierunek: zamek w parku w Pszczynie. Od peletonu odbijamy w Czarkowie,
skręcając w prawo, pozwalając całej grupie przewalić się w lewo. Tym razem się
nie stresuję, pilnuję swojego wariantu. W sumie wiele nie ugrywam, bo oba
warianty podobne, w centrum Pszczyny znów wpadamy na siebie, jedynie sam
przelot przez park daje mi odrobinę satysfakcji ze znajomości terenu i
nadrobienia kilku sekund.
W parku pierwsze zadanie specjalne: kartka A4, 7 pytań dotyczących historii zespołu pałacowego i bieganie po
niewielkim terenie między drzewami, na których wiszą opisy owej historii, z
których trzeba wyciągnąć potrzebne informacje. Z zadaniem rozprawiamy się
szybko, w nagrodę dostajemy mapę na pierwszy bieg na orientację. Ściganie
włączyło nam się już na tyle mocno, że postanawiamy nie tracić czasu na zmianę
obuwia na wariant biegowy, ze sztywnymi butami spd radzę sobie biegając po
trawie. Z dosyć przykrym zdziwieniem odkrywam, że mocniejsze pedałowanie
spowodowało, że jedyne tempo, jakie jestem w stanie sobie narzucić, przypomina
co najwyżej uparte człapanie. Cóż to, nic to… treningów nie było, to i szału
teraz nie ma. Mimo wszystko dosyć sprawnie podbijamy wszystkie 6 pkt na
biegowej orientacji i dosiadamy rowerów. I tu jeszcze lepsza niespodzianka: w
nogach wata, a nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie trasy. Wrzucam psychicznie
na luz i staram się powoli rozkręcić, skupiając na liczeniu skrzyżowań, leśnych
przecinek i pilnowaniu kolejnego pkt, który znów pada sprawnie. Powoli
rozpędzając się, docieramy w końcu do Kobióru, gdzie czeka nas kolejne zadanie
i kolejne bieganie na orientację.
Zadanie z mierzeniem „na oko” ogarniamy chyba
całkiem sprawnie, mylimy się jedynie o 15 sekund, 10 centymetrów i 450 gram, za
co łapiemy 4 długości karnego biegu. Zaliczone, czas na kolejną mapę i kolejne
5 pkt do zgarnięcia w krzakach. Znów człapię, Radek biega jak sarenka po
trawach, muldach i chaszczach, słońce świeci, jest dobrze. Wpadamy na rower i
ruszamy w szybką podróż po ostatnie 3 pkt.
W drodze na 8 jesteśmy całkiem sami, gnamy przez
las, zgadzają się zakręty, kilometry, przecinki. Odbijamy w prawo, przedzieramy
się przez zarośniętą ścieżkę. Po drodze Radek daje się zaskoczyć zwalonej
sosence leżącej w poprzek ścieżki i spektakularnie przelatuje przez kierownicę,
ale zbiera się szybko, podbija punkt, wracamy do głównej ścieżki. Pędzimy
dalej. W Zgoniu odpoczywamy chwilę pedałując po asfalcie, choć wiatr wiejący w twarz
udowadnia mi, że jednak słaba jestem. Po chwili luksusy się kończą, znów
odbijamy w krzaki, znów w wersji nierównej i grząskiej. Na punkcie kolejne
zadanie: strzelanie do celu. Do ustrzelenia 100 punktów, do wykorzystania 10
strzałów. Jeżeli braknie – runda karna z kilkulitrowym baniakiem wody i kolejne
10 strzałów, i tak do skutku. Zadanie zaliczamy już w drugiej rundzie, pędzimy
dalej.
Tu już kończą się warianty asfaltem, zapadamy w las, kontemplując każdą
kałużę, błotną koleinę, plątaninę gałęzi i zwalone pniaki. Tempo spada,
spotykamy mix, który podpowiada nam, że najprostszy wariant na wprost jest
nieprzejezdny, bo drogę zagradza brama. Szybkie spojrzenie w mapę, wyszukujemy
objazd dla problematycznego odcinka i ruszamy, niby razem, niby ścigając się.
Do 10-tki i kolejnego zadania docieramy równocześnie. Do przejścia slackline,
po drodze do zapamiętania słowa z kartek leżących w krzakach. Zaliczamy szybko
i bezproblemowo, na rower wpadamy równocześnie z towarzyszącym nam od paru km
mixem, tym razem kierunek: meta. Włącza się tryb ścigania i bezpośredniej walki
o miejsce w kwalifikacji. Nie bardzo wiem skąd, ale znajduję w sobie jeszcze
trochę siły, żeby wrzucić twardsze przełożenie i mocniej naciskać na pedały. Na
ubitej drodze w lesie, pod górkę, zaczynamy zyskiwać niewielką przewagę. Do
centrum miasta i hali sportowej jeszcze kilka kilometrów… Po raz kolejny na
drodze staje nam wiślanka, ocena sytuacji mówi, że tym razem nie będzie spektakularnego
przejazdu. Zatrzymuję się na pasie rozdzielającym jezdnie, dojeżdża do mnie
goniący nas mix, przepuszczamy samochód (no bo większy był, no…) i startujemy
ponownie. Tym razem mix zaczyna odjeżdżać, prężę się i pedałuję, ale większe
koła i cieńsza opona na asfalcie jednak robią różnicę. Bliżej centrum znów
staram się wykorzystać znajomość terenu, próbujemy przejechać do hali przez
osiedle, między blokami, ale ostatecznie i tak na ostatnim odcinku oglądamy
plecy przeciwników 100 m przed nami. Wpadamy na halę, zdajemy kartę startową…
Jeszcze tylko nieśmiało pytam:
-Ile było mixów przed nami?
-Dwa…
Dwa?!
-Trzy. - poprawia organizator.
Trochę robi mi się dziwnie… Przegrać podium na
70-km rajdzie o 100 m na mecie… I pomyśleć, co by było, gdybyśmy nie zaliczyli
kilkunastominutowej wtopy na pkt 4…
Siadamy spokojnie, skupiamy się na
przyjemniejszych rzeczach: gorącej herbacie z miodem, pączku, gulaszu
warzywnym, tym, że było fajnie, że zaliczyliśmy wszystkie punkty, że nawigacja
poszła płynnie i bezproblemowo, że pogoda się udała, że zaliczyliśmy trasę w
5,5 h, ładnie ścigając się do samego końca z innymi mixami, a nie ze zbliżającym
się limitem czasu.
Po dwóch dniach pojawiają się szczegółowe
wyniki: zajęliśmy V miejsce, do podium tracąc 4 minuty…
I pomyśleć, co by było,
gdybyśmy nie zaliczyli kilkunastominutowej wtopy na pkt 4…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz