czwartek, 16 marca 2017

Rajd Wilczy 2017 – Żory




„Otwieramy zapisy na Rajd Wilczy…” – nie zastanawiam się długo, zgłoszenie wysyłam od razu. Wszak czasu jeszcze dużo, totalny brak treningów zimową porą zdążę jeszcze nadrobić. Taką przynajmniej mam nadzieję. A że wyszło, jak zawsze, czyli nie wyszło… cóż. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Jakiś krótki rowerek, jakieś nieśmiałe bieganko… na więcej sportowych przyjemności nie ma czasu. 3 tygodnie przygotowania? Na dobrą zabawę i ukończenie trasy w limicie powinno wystarczyć. Powoli zaczynam oswajać się z myślą, że walki o podium w tym roku nie będzie. Tym bardziej, że szykuje się podwójny debiut: Radka w roli rajdowca (ale o jego zakres sił witalnych raczej nie mam powodu się martwić) i mój w roli nawigatora (oj…).

„-Podgórska, gdzie się zgubiłaś?” – Dżoana tyle razy odbierała telefon ode mnie tymi właśnie słowami, że w końcu przestałam się dziwić, skąd ona wie, ona z kolei przestała się dziwić, czemu ja znowu nie wiem.

Tak więc delikatnie stresuję się mapą w tym roku, ale postanawiam start potraktować mocno-treningowo-nawigacyjnie, wszak północ od południa odróżniam, ślaczki na mapie kojarzę, a z wszelkiego rodzaju kółkami, krzyżykami i innymi pierdołami zdążyłam „opatrzeć się” na poprzednich rajdach. Poza tym mapy zawsze są po jednej na łeb, Radek z pewnością da radę mnie kontrolować.

Że organizator rozwiązał ten problem bardzo szybko, zdziwiłam się nie tylko ja, ale również pozostałe teamy…

Przygotowania sprzętowe w tym roku idą równie opornie, co kondycyjne. Brakuje mi JEDYNIE: jednego roweru, dwóch mapników, jednego kompasu, kompletu błotników i okularów do jazdy przy słabym świetle. Koleżanka, kolega+ sklep, koleżanka, Auchan, Auchan. A! I jeszcze partner. Wycieczka na lotnisko – mam wszystko.

Budzik dzwoni w sobotę o 6 rano. Po raz kolejny zastanawiam się, po co ja to robię i gdzie tu miejsce na przyjemność o takiej godzinie? Zwlekam się z wyra, ostatnie poprawki i przepakowania, ruszamy do Żor.



Szybciutko ogarniamy rowery i rejestrację. Na odprawie technicznej przed startem dostajemy… mapę sztuk raz. „Tylko jedna?” – to samo pytanie płynie z różnych ust jak mantra.




Cóż… Radkowi zostaje odebrana możliwość kontrolowania mnie. Ostatnie minuty poświęcamy na intensywne wpatrywanie się mapę, rozważanie możliwych wariantów, decyzje, czy lepiej krócej lasem, czy na około asfaltem. Mazakiem zaznaczam wybraną trasę, co później mocno ułatwi szybkie orientowanie się.



Z rowerami ustawiamy się na linii startu pod halą sportową, tłum gęstnieje…


- Ja proponuję, żebyście na starcie ustawili się… w kierunku startu!

Na twarzach zawodników konsternacja, pomieszana ze zdziwieniem. W końcu tłum wybucha śmiechem i obraca się o 180 stopni. Tak będzie łatwiej ;)

3,2,1… poszli! Nie patrząc na mapę przecinam miasto, zdecydowanie bycie „na swoim terenie” w tym momencie trochę pomaga. Z kilkoma zespołami docieramy do Muzeum Ognia, szybkie spojrzenie w lewo, w prawo i urządzamy spektakularny przelot przez wiślankę. Nie zwalniając tempa odbijamy w boczną drogę, za chwilę zjeżdżamy w las. Pomimo tego, że jedziemy w grupie, spoglądam co chwilę na mapę i stwierdzam, że na razie nie jest źle, jestem w stanie kontrolować pozycję. Dojeżdżamy do pierwszego punktu, wbiegam w dół w krzakach, na karcie startowej czynię honory perforatorem, po czym uświadamiam sobie, że przecież to miało być zadanie Radka. Wracam biegiem do roweru, kartę oddaję partnerowi, ruszamy dalej, nadal w grupie. 

Do kolejnego punktu docieramy szybko, na miejscu dziwne zjawisko: wszyscy stoją na drodze, po krzakach początkowo biega tylko jedna osoba. Po chwili ów zawodnik schyla się nad rowem i zastyga w bezruchu. Powoduje to natychmiastowe uruchomienie pozostałej rajdowej masy. W sumie śmiesznie to wygląda, zachowanie stada przywodzi mi na myśl przysłowiowe sępy. Radek szybko podbija punkt, wskakujemy na rowery, próbujemy pędzić, ale od peletonu nie jesteśmy w stanie uciec. Radek próbuje mocniej naciskać na pedały, ale hamuję go szybko, wszak formy nie mam, nie ma sensu ryzykować,  że spalę się na starcie, a rajdowe życie pokazuje, że w połowie trasy grupa i tak będzie potężnie już rozciągnięta. 

Jadąc na pkt 3 w pewnym momencie peleton odbija w prawo, podczas kiedy mój pomarańczowy ślaczek zaznaczony mazakiem krzyczy: w lewo!!! Tracę trochę pewność siebie, odbijam za grupą i… bardzo szybko dochodzę do wniosku, że to był błąd. Wjeżdżamy w leśne ścieżki, zaczynają się muldy, gałęzie i błoto. Nie dość, że tempo spada straszliwie, to jeszcze nie do końca wiem, gdzie jestem. Zaczynam denerwować się sama na siebie, no ale już jest za późno, do 3 trzeba jechać przed siebie. Spoglądam uparcie w mapę, w końcu zaczynam orientować się w terenie. Po drodze mijamy zawodnika, którego oczy mówią wszystko. Zatrzymuję się, chwila rozmowy, pokazuję palcem punkcik na mapie, chcę ruszyć dalej i… bomba w plecy. Jakiś rozpędzony rowerzysta odbija się ode mnie i ląduje w trawie. Szybka analiza strat: nikomu nic się nie stało, ruszamy dalej.

Trzecia przecinka w prawo, za ok 1,5 km. Zjeżdżamy z względnie ubitej drogi w jakąś porośniętą uschniętą trawą ścieżkę, tempo znowu spada i już wiem, że od tego punktu zacznę trzymać się swoich wariantów, nie oglądając na plecy innych. Za pkt 3 jeszcze chwila walki z wodą i błotem, dojeżdżamy do drogi i odbijamy w prawo, w kierunku zupełnie innym, niż pozostali. Wpadamy na wygodną drogę, tempo od razu rośnie, pedałowanie znów zaczyna być przyjemne. Przed nami tylko jeden zespół. Przecinamy tory, ciek wodny, mijamy leśniczówkę, po prawej teren w lesie się otwiera, ścieżki ładnie się zgadzają, ale… pkt nr 4 brak. Patrzę zdziwiona w mapę i opis punktu: wszystko się zgadza, za wyjątkiem faktu, że nie widać biało-pomarańczowego lampionu. Jeździmy chwilę zdziwieni w dwa zespoły, Radek gania po krzakach jak sarenka – bez efektu. Wyciągam telefon i dzwonię do organizatora – zajęte.

-Kurde.

Dzwonię znowu – zajęte. Towarzyszący nam zespół odjeżdża, nie wiem, czy się wracają, czy jadą dalej. My postanawiamy stracić kilka kolejnych minut na bieganie po krzakach – głupio byłoby spaść w klasyfikacji tylko dlatego, że było się na punkcie i się go nie znalazło. Dzwonię na kolejny numer podany na mapie, tym razem skutecznie:

-Dzwonię z trasy OPEN, mamy problem z pkt 4. Czy macie może jakąś informację, że tego punktu w terenie nie ma? Bo według mapy wszystko się zgadza, ale lampionu nie ma.

-Z tego, co wiem, to ten punkt na pewno tam jest, szukajcie.

Więc szukamy. Uciekają kolejne minuty. Dojeżdża potężna grupa zawodników, szybka wymiana informacji, szukamy, szukamy, efektu brak. Tracę cierpliwość, wyciągam telefon po raz kolejny i robię zdjęcie, na potwierdzenie, że rzeczywiście udało nam się dotrzeć w okolice pkt 4. 


Już chowam telefon, już na mapie wypatruję dalszej drogi, już mamy pedałować...

-Tu! Tu! Tu! Ja mam punkt! – wpada jakiś zziajany gość, który okazuje się być w ekipie organizującej rajd i z torby wyciąga tak straszliwie upragniony przez wszystkich perforator. Radek podbija punkt, ja tylko głęboko wzdycham – taką mieliśmy przewagę i tak cudownie ją straciliśmy! Mijamy leśniczówkę, wpadamy w krzaki po lewej, staramy się odjechać tłumowi siedzącemu nam na plecach, ale nie da rady. Wpadamy na asfaltowe drogi, teraz kierunek: zamek w parku w Pszczynie. Od peletonu odbijamy w Czarkowie, skręcając w prawo, pozwalając całej grupie przewalić się w lewo. Tym razem się nie stresuję, pilnuję swojego wariantu. W sumie wiele nie ugrywam, bo oba warianty podobne, w centrum Pszczyny znów wpadamy na siebie, jedynie sam przelot przez park daje mi odrobinę satysfakcji ze znajomości terenu i nadrobienia kilku sekund.

W parku pierwsze zadanie specjalne: kartka A4, 7 pytań dotyczących historii zespołu pałacowego i bieganie po niewielkim terenie między drzewami, na których wiszą opisy owej historii, z których trzeba wyciągnąć potrzebne informacje. Z zadaniem rozprawiamy się szybko, w nagrodę dostajemy mapę na pierwszy bieg na orientację. Ściganie włączyło nam się już na tyle mocno, że postanawiamy nie tracić czasu na zmianę obuwia na wariant biegowy, ze sztywnymi butami spd radzę sobie biegając po trawie. Z dosyć przykrym zdziwieniem odkrywam, że mocniejsze pedałowanie spowodowało, że jedyne tempo, jakie jestem w stanie sobie narzucić, przypomina co najwyżej uparte człapanie. Cóż to, nic to… treningów nie było, to i szału teraz nie ma. Mimo wszystko dosyć sprawnie podbijamy wszystkie 6 pkt na biegowej orientacji i dosiadamy rowerów. I tu jeszcze lepsza niespodzianka: w nogach wata, a nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie trasy. Wrzucam psychicznie na luz i staram się powoli rozkręcić, skupiając na liczeniu skrzyżowań, leśnych przecinek i pilnowaniu kolejnego pkt, który znów pada sprawnie. Powoli rozpędzając się, docieramy w końcu do Kobióru, gdzie czeka nas kolejne zadanie i kolejne bieganie na orientację.

Zadanie z mierzeniem „na oko” ogarniamy chyba całkiem sprawnie, mylimy się jedynie o 15 sekund, 10 centymetrów i 450 gram, za co łapiemy 4 długości karnego biegu. Zaliczone, czas na kolejną mapę i kolejne 5 pkt do zgarnięcia w krzakach. Znów człapię, Radek biega jak sarenka po trawach, muldach i chaszczach, słońce świeci, jest dobrze. Wpadamy na rower i ruszamy w szybką podróż po ostatnie 3 pkt.

W drodze na 8 jesteśmy całkiem sami, gnamy przez las, zgadzają się zakręty, kilometry, przecinki. Odbijamy w prawo, przedzieramy się przez zarośniętą ścieżkę. Po drodze Radek daje się zaskoczyć zwalonej sosence leżącej w poprzek ścieżki i spektakularnie przelatuje przez kierownicę, ale zbiera się szybko, podbija punkt, wracamy do głównej ścieżki. Pędzimy dalej. W Zgoniu odpoczywamy chwilę pedałując po asfalcie, choć wiatr wiejący w twarz udowadnia mi, że jednak słaba jestem. Po chwili luksusy się kończą, znów odbijamy w krzaki, znów w wersji nierównej i grząskiej. Na punkcie kolejne zadanie: strzelanie do celu. Do ustrzelenia 100 punktów, do wykorzystania 10 strzałów. Jeżeli braknie – runda karna z kilkulitrowym baniakiem wody i kolejne 10 strzałów, i tak do skutku. Zadanie zaliczamy już w drugiej rundzie, pędzimy dalej. 

Tu już kończą się warianty asfaltem, zapadamy w las, kontemplując każdą kałużę, błotną koleinę, plątaninę gałęzi i zwalone pniaki. Tempo spada, spotykamy mix, który podpowiada nam, że najprostszy wariant na wprost jest nieprzejezdny, bo drogę zagradza brama. Szybkie spojrzenie w mapę, wyszukujemy objazd dla problematycznego odcinka i ruszamy, niby razem, niby ścigając się. Do 10-tki i kolejnego zadania docieramy równocześnie. Do przejścia slackline, po drodze do zapamiętania słowa z kartek leżących w krzakach. Zaliczamy szybko i bezproblemowo, na rower wpadamy równocześnie z towarzyszącym nam od paru km mixem, tym razem kierunek: meta. Włącza się tryb ścigania i bezpośredniej walki o miejsce w kwalifikacji. Nie bardzo wiem skąd, ale znajduję w sobie jeszcze trochę siły, żeby wrzucić twardsze przełożenie i mocniej naciskać na pedały. Na ubitej drodze w lesie, pod górkę, zaczynamy zyskiwać niewielką przewagę. Do centrum miasta i hali sportowej jeszcze kilka kilometrów… Po raz kolejny na drodze staje nam wiślanka, ocena sytuacji mówi, że tym razem nie będzie spektakularnego przejazdu. Zatrzymuję się na pasie rozdzielającym jezdnie, dojeżdża do mnie goniący nas mix, przepuszczamy samochód (no bo większy był, no…) i startujemy ponownie. Tym razem mix zaczyna odjeżdżać, prężę się i pedałuję, ale większe koła i cieńsza opona na asfalcie jednak robią różnicę. Bliżej centrum znów staram się wykorzystać znajomość terenu, próbujemy przejechać do hali przez osiedle, między blokami, ale ostatecznie i tak na ostatnim odcinku oglądamy plecy przeciwników 100 m przed nami. Wpadamy na halę, zdajemy kartę startową… Jeszcze tylko nieśmiało pytam:

-Ile było mixów przed nami?

-Dwa…

Dwa?!

-Trzy. -  poprawia organizator.

Trochę robi mi się dziwnie… Przegrać podium na 70-km rajdzie o 100 m na mecie… I pomyśleć, co by było, gdybyśmy nie zaliczyli kilkunastominutowej wtopy na pkt 4…

Siadamy spokojnie, skupiamy się na przyjemniejszych rzeczach: gorącej herbacie z miodem, pączku, gulaszu warzywnym, tym, że było fajnie, że zaliczyliśmy wszystkie punkty, że nawigacja poszła płynnie i bezproblemowo, że pogoda się udała, że zaliczyliśmy trasę w 5,5 h, ładnie ścigając się do samego końca z innymi mixami, a nie ze zbliżającym się limitem czasu.

Po dwóch dniach pojawiają się szczegółowe wyniki: zajęliśmy V miejsce, do podium tracąc 4 minuty… 
I pomyśleć, co by było, gdybyśmy nie zaliczyli kilkunastominutowej wtopy na pkt 4…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz