środa, 22 czerwca 2016

Miejski Rajd Przygodowy, Katowice


Start drugi - 9 kwietnia, Katowice, Miejski Rajd Przygodowy. Ok. 70 km, MIX.

-Justyna, czy wystartujesz ze mną w Katowicach?
Zamiast odpowiedzieć coś mądrego, patrzę na telefon i milczę... Tak, nie, tak, nie tak, nie...
-Ale Sebastian... przecież Ty wystartujesz w parze z Marcinem i walczycie o pierwsze miejsce na podium. Ze mną - co najwyżej o połowę stawki. Ty się może lepiej zastanów?
-Już się zastanowiłem.
-... w takim razie: tak.
-Dobra! To teraz słuchaj...

Jeżeli po pierwszym pytaniu, jakie usłyszałam, czułam delikatny stres, to po litanii, która nastąpiła, zaczęłam wpadać w panikę.

"... na bieganiu idziesz całkiem na lekko, nie masz ze sobą nic, twoje rzeczy w plecaku mam ja. Na rowerze jedziesz z jednym dużym bidonem, drugi dla ciebie mam ja. BCAA i izotonik. Bierzemy batony. Dużo batonów. Często jemy. Jak wyciągam banana, pół jest dla ciebie. Masz co chwilę pić. Nie bierzemy za dużo ubrań, żeby nie dokładać bez sensu do plecaka. I tak nie będzie czasu się przebierać. Bierzesz na rower SPD-ki? Bez spd-ków będzie szybciej, nie będziesz tracić czasu na zmienianie butów między etapami. Mówisz mi, kiedy na rowerze będzie za szybko, od razu, a nie, jak się zmęczysz. Nie ścigasz się pod górkę. Będzie sucho więc dasz mi koła, założę ci moje sliki. Jak na bieganiu nie będziesz dawać rady, bez gadania przechodzisz do marszu. Mapę mam ja. Punkty podbijam ja. Jeżeli będzie zadanie specjalne ze wspinaniem, idziesz ty. Jeżeli będzie jaskinia, idziesz ty. I..."

Przez całe półtora tygodnia poprzedzające start czuję się jak uczeń. Słucham, notuję, zapamiętuję bo wiem, że będzie egzamin bez taryfy ulgowej. Ostatecznie na start udaje mi się wynegocjować dwie pary butów i plecak z bukłakiem i batonami. Jest przyjemny stresik. Bo ten start zapowiada się delikatnie inaczej niż poprzedni. Znów coś nowego...

Sobota rano. Leje. Wieje. Zimno. W ekspresowym tempie zmieniamy sliki z powrotem na ciężką, terenową oponę. Pakujemy wesoły autobus i w trójkę, z Marcinem, który w ostatniej chwili zdecydował się na start w MM, zamiast uciekać nam w MIXach, ruszamy ku Katowicom. Szybki rowerowy serwis, pakowanie, ostatnie ustalenia, i błogie chwile delektowania się suchymi ubraniami. Szefu rozdaje mapy, tłumaczy zawiłości trasy Profi. Najpierw biegowy prolog, potem długi rower, biegowy scorelauf po krzokach i rower do mety. Proste... tylko po co taka pogoda?
Z racji deszczu część zawodników, w tym Sebastian, znika w budynku, żeby schować mapy w plecakach przygotowanych pod rowery. 3, 2, 1... poszli. Śmiać mi się chce. Jeszcze dobrze nie zaczęliśmy, a już powtórka sprzed tygodnia. W końcu wypada i Sebastian, ruszamy w krótki pościg przed pierwszym zadaniem specjalnym. Katowicki Spodek wita nas zadaniami logicznymi. Docieramy lekko spóźnieni, ale pochylamy się uczciwie nad kartką, wysilamy szare komórki. Dołącza Marcin z Irkiem, wszak w kupie siła. Na drugi punkt wyruszamy z jednym błędem, 5 min kary. 
Nie od dziś wiadomo, że w ferworze walki liczy się tylko... walka. Szybkie spojrzenie w mapę. 
-Tam! - Sebastian pokazuje na drugą stronę ulicy. Spojrzenie w lewo, wolne, gonimy. Pas zieleni, spojrzenie w prawo... i nogi mi miękną, jednym z pojazdów jest radiowóz. Bo jakże to tak, na dzień dobry tracić 15 min na wypisywanie mandatu?! Stajemy grzecznie, nie będziemy rżnąć głupa. Radiowóz zwalnia, otwiera się okno...
-Hej. Ja rozumiem, że jest rajd miejski, ale postarajcie się nie biegać środkiem drogi...
W przypływie radości i ulgi rzucam szybkie "tajest!" i czując się rozgrzeszona za wszystkie, nawet przyszłe winy, wbiegam prawie pod maskę. Reflektuję się natychmiast, cofam nogę z asfaltu i grzecznie gonimy do najbliższego przejścia dla pieszych.
Pkt 2 podbity, kierunek 3. Mijają nas pierwsze pary na rowerach. Altus. Punkt - na samej górze. Wzdycham i rozpoczynam spacer na 30 piętro. Pamiątkowe zdjęcie. Gonimy dalej. Czyli w dół. Po czwartym punkcie wpadamy na uniwersytet po rowery, mamy sporą stratę czasową, ale Sebastian nie wykazuje najmniejszego zdenerwowania. Rozpędzamy się, partner nawiguje płynnie, punkty padają szybko i czysto. W sumie to nawet pogoda już nie przeszkadza, w mieście trzymamy tempo, jest ciepło. Czasem rozrywki zapewniają mi 4 atmosfery wciśnięte w koło pędzące po mokrym asfalcie, czasem chlapiąca pomimo błotników woda, nie pozwalająca siąść na koło. Ale przynajmniej nie jest nudno. Frisbee, paletki, test ze znajomości cytatów, zadania specjalne zaliczamy błyskawicznie. Z kajaka wypadam jeszcze w biegu.
-Miało być suchą stopą! - krzyczy Sebastian.
Crossfit na Muchowcu mocniej zapada w pamięć. I w uda. Kibicując partnerom i innym zawodnikom każdy zastanawiał się zapewne, co to za przedziwne odcięcie po nawrotce. Potem zakładał szelki sam, ciągnął obciążone "sanki" i tym bardziej nie wiedział, gdzie tkwi problem. Dopiero w drugą stronę okazywało się, że cholera, tam było z górki...Ze sponiewieranymi nogami ruszamy dalej w naszą rowerową wycieczkę, opuszczamy wygodne centrum, wpadamy w katowickie lasy i tu poniewieranie nóg trwa nadal. Teren miejscami bardzo nieprzyjemny. Błoto, trawa, muldy, jakieś podzikowe pozostałości czy pieron wie, grunt, że nierówno i ciężko. A do obiecanego przez organizatora etapu "wzdłuż cieku wodnego" jeszcze daleko. 4 atmosfery momentami dają się we znaki. Najpierw postanawiam poślizgnąć się na leżącej w trawie gałęzi i w stylu charakterystycznym tylko dla mnie zaliczyć glebę sponsorowaną przez spd-ki. Prosto do kałuży... Poopowiadać Wam, jak jeździ się w pampersie nasiąkniętym błotem?
Kilka kałuż i błotnistych ścieżek dalej przestaje mi być przykro, nie tylko ja jestem mokra.
-Coś mówiłeś, że suchą stopą ma być?
-Odwołuję... 
Dojeżdżamy pozostałe zespoły. Najpierw Sebastian informuje mnie, że jedziemy równo z czołówką. Włącza się chęć ścigania, urwania się choć na chwilę. Później pada cicho:
-Nikt z nich nie ma podbitego pkt 16!
A więc co, prowadzimy? Na chwilę obecną mamy komplet punktów i właściwe moglibyśmy przestać się już ścigać? W połowie trasy? Znów powtórka sprzed tygodnia... Cudowne uczucie. Niby pojawia się psychiczny luz, ale nogi same rwą się do pedałowania. Docieramy do zapowiedzianego odcinka wzdłuż Pstrążnika. Na dystansie 2 km rozłożone 3 pkt kontrolne, nienaniesione na mapę, ale ponoć widoczne od razu. Na czym polega haczyk? Na totalnym braku ścieżki. Przemy wzdłuż strumyczka na przełaj, po trawie, po gałęziach, po muldach. Tam, gdzie się da jechać rowerem - boli tyłek i uda. Tam, gdzie się nie da - łydki błagają o litość. Czas umilają zarośnięte, niewidoczne rowy, przez które co poniektórzy postanawiają przefrunąć saltem przez kierownicę, czasami niemal jeden za drugim, co z boku musi wyglądać wyjątkowo komicznie. Dobrze, że to jeszcze nie czas na grzyby...
Ostatecznie kończymy tę nierówną walkę, wypadamy na twardsze ścieżki. Sebastian najpierw rzuca okiem w mapę, a potem złotą myśl w eter: "Ostatni bieg na orientację jest w okolicach 16, pewnie wszyscy cofną się, żeby ją podbić!". No. I kończy się rumakowanie, trzeba się ścigać. Nogi lekko spuchnięte, coraz ciężej utrzymać mi czołówkę. Sebastian pomaga, jak może, zaczyna się ściganie na ostatni bieg. Wpadamy na punkt, zbieramy mapę na scorelauf, jeden mix wyprzedza nas o włos, a ja... ja już nie mam siły. Sebastian wybiera wariant w przeciwnym kierunku. Jemu daje to możliwość nadrabiania na dobrej nawigacji, mi - nie maltretowania psychy plecami przeciwników. Momentami ledwo przebieram nogami. Jestem tak zmęczona, że zaczynam liczyć punkty. 9. Tylko 9 i ostatni rower...
Biegamy po jakichś krzojdach, blocie, nasypach. 1, 2. Buty na asfalt sprawdzają się co najwyżej średnio, czasami Sebastian musi mnie wciągnąć na co bardziej strome górki. 3, 4. Podkłady kolejowe nareszcie dają stopie odrobinę oparcia i wymuszają rytm. 5 - ponad połowa, teraz już tylko z górki, odpuszczam liczenie. 
-Idź górą, ja biegnę na dół podbić punkt.
No przecież nie będę dyskutować. Wlekę się mostem kolejowym, nie powiem, całkiem klimatycznym, spróchniałe, przegniłe podkłady gdzieniegdzie prezentują wdzięcznie to, co znajduje się pod mostem. Kilka metrów pod mostem. Zwalniam, przechodzę ostrożnie, czekam na Sebastiana.
-Jeszcze tylko 3, prawda? - pytam z nadzieją.
-Nie, zostały nam 2.
Coś mi nie pasuje, ale tym bardziej nie chce mi się dyskutować. Zgarniamy punkty po kolei, wpadamy nad wodę po rowery. Siłuję się ze zmokniętymi spd-kami, sędzia informuje Sebastiana, że jesteśmy pierwszym mixem na punkcie, Sebastian mnie - że jeszcze tylko 3 km. Odpalam resztę energii w nogach, pędzimy przez Katowice w stylu nie nadającym się do opisania. Wpadamy na metę, zdajemy kartę startową. Czeka na nas Marcin z Irkiem, zwycięzcy kategorii MM. I zaledwie jeden jeszcze męski zespół. Jesteśmy pierwsi. Pierwsi jako MIX. Trzeci w ogóle. Pomimo przemokniętych, ubłoconych ubrań czuję, jak rozlewa się we mnie przyjemne ciepło... Pierwsi w mixach, trzeci w ogóle. O kurcze...
Wpadają kolejne zespoły, szybkie podliczanie kar czasowych, których mamy więcej i... nadal PIERWSI! Z Zaledwie minutą przewagi, ale nadal pierwsi!!! Uśmiech rozciąga mi się od ucha do ucha, zmęczenie gdzieś na chwilę gubi... Ludzie podchodzą, gratulują, a ja nie wierzę... "ze mną co najwyżej w połowie stawki". Pierwsi...
-No to chłopaki, przyznać się, jak to było? Wiem, że żaden z was we mnie nie wierzył. Ciągnęliście zapałki?

Zbieram suche ciuchy, idę zrobić z siebie człowieka. W umywalce prawie się kąpie, ale należy mi się...

Wychodzę z łazienki, sucha, prawie nieśmierdząca. Szczęśliwa.
-Justyna, przepraszam.
Patrzę na czekającego na mnie Sebastiana i Marcina, początkowo nie zauważając ich min.
-No dobra, dobra, chłopaki, spoko, wiem, że żaden nie chciał ze mną startować.
-Przepraszam!!!
W tym momencie dociera do mnie zarówno ton głosu, jak i ponure miny. Zaczynam się... niepokoić?
-Co się stało?
-Przepraszam!!! Nie podbiłem jednego punktu...
Początkowo do mnie nie dociera. Potem mam nadzieję, że to żart. Ale jedno spojrzenie na chłopaków rozwiewa wszelkie złudzenia...

Ostatecznie tracimy podium, wyprzedzają nas zaledwie 3 teamy z kompletem punków. Trochę czuję gorycz. Bo przecież byliśmy na tym puncie. Szóstym na ostatnim etapie biegowym. Bo on był na moście, którym przechodziłam, podczas kiedy Sebastian zbiegł na dół, podbić inny punkt. Bo jako jedyny nie był oznaczony lampionem, tylko schowany za metalową tablicą, żeby przypadkowe osoby go nie znalazły. Gdyby był lampion - zauważyłabym go, nawet go nie szukając. Ba, pytałam Sebastiana, czy jeszcze 3 pkt do końca i nie podpadło mi, gdy usłyszałam, że tylko 2. Byłam zmęczona. Czuję gorycz. Ale tylko trochę. Bo mimo wszystko to był błąd gatunku: byli, nie zrobili. A przybiegliśmy pierwsi, jako mix. I trzeci w ogóle. I niech tak już zostanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz