czwartek, 23 czerwca 2016

Cztery Żywioły, vol. 3

I po raz kolejny przyszedł czas na Cztery Żywioły. Rajd to nie byle jaki, bo połączenie jurajskiego terenu, kilometrów i zazwyczaj za dobrej pogody zawsze robi wrażenie. Dla mnie będzie to już trzecie podejście do trasy Extrim, ale, jak Seba odgrażał się na treningach, tym razem skuteczne. Nie powiem, wątpliwości niewielkie nachodziły mnie przy każdym spojrzeniu w schemat. 15 + 34 km trekkingu niezmiennie dawało wynik 49. Czy ja kiedykolwiek przebiegłam więcej niż szlachetne 21? Do tego 13+70 rower, 7 kajak, 12 rolki, zadania specjalne… No ale, martwić będziemy się później. Czwartek mija pod znakiem analizowania schematu, planowania przepaków i ustalania, jaki wynik nas (mnie) zadowoli. Piątek to obchodzenie potężnej kupki butów, ciuchów i przeróżnych zabawek leżących bezczelnie na środku pokoju i za nic nie chcących się samych spakować. Sobota, budzik dzwoni o 3.30, tradycyjna dyskusja z samą sobą: „alepocojatorobię…”. Na autopilocie wsiadam do samochodu. Najpierw Żory, potem Klucze.

Że dostanę wpiernicz – wiedziałam. Że mogę pożałować słów: „nie boję się nocki” –podejrzewałam. Że zmarznę – byłam nastawiona. Że w planie „pójdziemy na luzie” raczej coś nie wypali – to było pewne. Ale że 170 km trochę mnie przemieli, że będą gonić nas limity czasowe na zadaniach specjalnych i brak dodatkowej czołówki na długim trekkingu, że poczuję radość przysypiania na kole, że o 4 nad ranem, szczękając zębami, zamiast punktu kontrolnego znajdę termometr na drzewie informujący, że jest 6 st. C, że o 4 nad ranem w ogóle będziemy jeszcze na trasie – no, tego to się raczej nie spodziewałam. Ale po kolei… 
W Kluczach wita nas bardzo rześki poranek. Pomimo zbliżającej się godziny zero, ustalonej na 8.30, jakoś nie chce zrobić się cieplej. W sumie zmianę aury przyjmujemy z entuzjazmem, tym większym, że każde z nas zupełnie przypadkiem zabrało odrobinę cieplejszych ciuchów, tak na wszelki wypadek, gdyby rower, planowany na godziny wieczorno-nocne, postanowił mocno się przedłużać. Na początek dostajemy mapę prologu. Gdzieś tam mimochodem pada zdanie z ust Orga, że „no, tego biegania to tak bardziej 18 km będzie…” Plus 3 do puli, łącznie 52? Ok… 




Dla urozmaicenia tradycyjna mapa pomieszana z mapą satelitarną, 17 pkt do znalezienia. Wybieramy wariant „od końca”, licząc na mniejsze zamieszanie przy perforatorach. Nawigacja idzie płynnie, punkty wpadają po kolei, uczę się nie podbiegać pod górkę i zaprzyjaźniam z pokrzywami. Pod koniec trasy łydki delikatnie dają o sobie znać, tym bardziej cieszę się na nadchodzący etap rowerowy i kajakowy. Wpadamy na bazę, szybka zmiana umundurowania, Sebastian łapie kolejne mapy, ze zdziwieniem rejestrujemy który mix wpada z małą stratą po nas… No ale, nie ma się co wyrywać, to dopiero początek rajdu, jeszcze przyjdzie czas na niejedną słabość. Wskakujemy na rowery, rozkręcamy się przyjemnie, by… za chwilę utonąć w piaskownicach jurajskich lasów. Po raz pierwszy mam podejrzenie, że na trasie będzie kilka haczyków, które uprzyjemnią nam życie. Odbijamy rowerowe punkty, wpadamy na kajaki. Gdzieś słyszę hasło: „uważajcie, na tej rzece można się zgubić”. Przez chwilę myślę, że to tylko taki żart.. Buty rowerowe zmieniamy na przeżyte już mocno biegówki, do kajaka wrzucam bukłak i daktyle. Wyruszamy w całkiem nową, 7-kilometrową przygodę. Rwący nurt, zimna woda, gęste trzciny czasem uniemożliwiające wiosłowanie… Mocno meandrująca rzeka, dużo kępek trawy utrudniających orientację, sterczące gałęzie, przewrócone drzewa. Kilka przenosek, na których jest trochę bałaganu. Kilka razy obrywam wiosłem, Sebastian za to wdzięcznie stara się przemilczeć moje chlapanie, od czasu do czasu wydaje tylko nieartykułowane dźwięki lub wspomina 20-kilomentrową kajakową masakrę na Krajnie pewnej marcowej nocy. Niestety nie robi nam się od tego cieplej. Kolejna przenoska i… wpadamy w błoto po kostki. Z uśmiechem na ustach patrzę na buty i cieszę się, że rowerowe zostały na przepaku.




Humory jednak dopisują. Otwieram daktyle, tylko po to, żeby po chwili pozbierać je z dna kajaka. Krótka inspekcja: nadal nadają się do zjedzenia. Oczom naszym ukazuje się długo wyczekiwany most, w okolicach którego ma się znajdować punkt do podbicia. Mostowi towarzyszy jednak duży bałagan na brzegu i równie duża kolejka do przenoski. Szybka ocena sytuacji: punkt jest pod mostem, przez przeszkodę broniącą do niego dostępu damy radę przepłynąć z prawej. Nie zdążyliśmy jednak dogadać się, którą konkretnie częścią prawej strony, w konsekwencji czego nurt obraca nas bokiem, opieramy się na przeszkodach i zaczynamy wdzięcznie nabierać wody. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i zmoczyć tyłek. Ewakuujemy się z kajaka i ratujemy nasz środek transportu przed całkowitym zatonięciem. Ale nie ma tego złego… Względnie sprawnie przepychamy kajak pod mostem, podbijamy punkt i nawet przez chwilę mamy możliwość cieszyć się wyprzedzeniem kilku zespołów. Daktyle również wesoło dryfują po pokładzie, zatopione w brązowym żurze. Ogólna radość jednak nie trwa długo, okazuje się bowiem, że podtopiona maszyna straciła sterowność, ba, przy każdym dziwniejszym manewrze nabiera coraz więcej wody. Lądujemy na brzegu w pierwszym dogodnym miejscu i oddajemy przewagę, tracąc czas na wylanie wody i mało apetycznych już daktyli. Chwilę później, lekko wymarznięci, docieramy do końca etapu. Porzucamy na brzegu kajaki i rozpoczynamy kilometrowy bieg, a właściwie próbujemy rozpocząć, bo zesztywniałe z zimna stawy nie chcą zacząć pracować. Gdzieś z tyłu dociera do mnie porównanie z Robocopem, bardzo trafne zresztą. Rozgrzewamy się coraz szybszym marszem, powoli przechodzącym w trucht. W towarzystwie chłopaków, z którymi jeszcze kilka razy spotkamy się na trasie, zmierzamy w kierunku pkt. 5. 


Na pkt 5 szybki przepak i ruszamy w 12-kilometrową rolkową wycieczkę, na której dziwnie cierpią moje stopy. Sprawnie podbijamy punkty, ponowny przepak, na którym powoli zaczynam kraść czas na odpoczynek  i już ruszamy w długo oczekiwany przeze mnie długi etap trekkingowy. 


 

Zaczynamy spokojnym truchtem, tutaj nie ma już ścigania, wiem, że bieganie na tym rajdzie jest moim najsłabszym punktem i zasada będzie jedna: byle sprawnie dotrzeć na kolejny przepak. Wbiegamy w krzaki nad Białą Przemszą (czy w tej części świata istnieje jakakolwiek inna rzeka?), po delikatnym zamieszaniu, jakim jest poszukiwanie perforatora na punkcie bez perforatora, ruszamy na południe, ciekawi zadania specjalnego na pkt 9. Po dłuższej chwili oczom naszym ukazuje się most, gęsto opleciony linami i pętlami. Zadania dwa, dla każdego po jednym. Koledzy z przelotu kajakowo-rolkowego wdzięcznie prezentują nam trudności obydwu. Po dłuższej dyskusji mało demokratycznie zarządzam, że hakówką zajmę się ja. Wszak było przed rajdem ustalone, że wspinaczkowe moje… Koledzy, ewidentnie wypompowani hakami, decydują się odpocząć i wpuścić nas w kolejkę (wielkie dzięki, chłopaki!). Sebastian ekspresowo przebiega trawers mostu. Ruszam ja, pełna optymizmu, za to kompletnie pozbawiona stresu. Początek łatwy: odległości między pętlami przyzwoite, przemieszczam się szybko, płynnie przewieszając i obciążając haki. W połowie dystansu jednak odległości między pętlami zaczynają się zwiększać, nie jestem w stanie sięgnąć ręką, muszę kombinować. Trochę się rozhuśtać, trochę zwiesić, trochę posiłować. Zaczynam fuczeć, sapać, dyszeć, pot kapie ze mnie ciurkiem. Dochodzę do końca przeprawy.

- Zaliczone! – krzyczy sędzia. Teraz jeszcze powrót. Odwracam się, rzucam okiem na pętle i już wiem, że będzie problem. Generalnie końcówka mnie wykańcza, łapię coraz dłuższe resty, rzucam trochę mięsem, Seba pomaga delikatnie, podsuwając butem pętle, żeby zmniejszyć odległość. Stopy w końcu łapią upragniony grunt.

- Ile osób zrobiło to zadanie?
-Ym…. do tej pory nikt.

Acha. Podbudowani i rozgrzeszeni tą informacją ruszamy dalej.

I teraz chwila na chłodną kalkulację. Jest godzina 16.30. Limit czasu dotarcia do kolejnego zadania, oddalonego zaledwie o 2 km - 18.30. „Po drodze”  jeszcze 2 punkty do znalezienia, mocno wysunięte w kierunku zachodnim, który po odhaczeniu kolejnego zadania, kompletnie już nas nie będzie interesował. Informacja od innych zespołów: na zadaniu potężne kolejki. Informacja z moich nóg: nie pobiegnę szybko. Chwila konsternacji: co najpierw, punkty, żeby oszczędzić kilometrów, czy zadanie, żeby nie ryzykować niezmieszczenia się w limicie. Ostatecznie decydujemy: punkty. Więc w drogę. Dziesiątka trochę nas gubi, ścieżki średnio się zgadzają. Ostatecznie szczęście nam sprzyja, trochę na ślepo trafiamy pomnik w środku lasu. Dłuższy przelot na 11. Na przemian człapię sobie, przewracam się o gałęzie w wariantach na przełaj albo plączę w jeżynach. Ok. 2 km przed punktem kontrola czasu: została tylko godzina.

- Nie zdążymy na 12-tke. – podsumowuje Sebastian.

Jak to „nie zdążymy”? Przecież przyjechałam w końcu ukończyć trasę Extrim jak Pan Bóg przykazał.

- Jak to nie zdążymy? –werbalizuję myśli – Zdążymy!

Sięgam do sebastianowego plecaka, wydobywam hol, przypinam do swojego. Nie potrzebujemy nic mówić. Zaciskam zęby. Tempo na kilometr od razu wzrasta o jakieś 2 minuty. Takie rzeczy na 30-tym kilometrze?! Uspokajam głowę i oddech. Ekspresowo zbieramy 11-tkę, fruniemy dalej. Dosłownie chwilę przez punktem z zadaniem wysiada mi kolano. Szybkie owinięcie bandażem, gonimy dalej. Na 12-tke docieramy w pół godziny od momentu zapięcia holu. Kolejny most, kolejne liny, kolejek brak. Uzbrajamy się w uprzęże. Pierwszy Sebastian. Szybko i sprawnie podpina się do pierwszej liny i zamontowanej na niej małpy, buja się do kolejnej, przepinka, bujanie, przepinka. 4 liny i 4 małpy dalej melduje się na drugim brzegu. Powtarzam całą operację. Zadanie zaliczone. 



                                       




Po raz kolejny siadam na tyłku, próbuję zjeść kanapkę, kradnę czas, a Sebastian przestępuje niecierpliwie z nogi na nogę. Chwila biegu z holem i już włączyła mu się funkcja „ściganie”. Z bezczelnym uśmiechem na ustach rzucam ryzykownie, że mi to już się nigdzie nie spieszy. Gromy wprawdzie nie spadają z nieba, ale pada uwaga, że godzina słuszna, a na etap biegowy wyruszyliśmy z tylko jedną czołówką. No tak, godzina słuszna, trzeba jeszcze trochę się poruszać. Nadal z holem, tam, gdzie się da, biegniemy, tam, gdzie się nie da, człapiemy. Po drodze do przepaku punkty padają łatwo. Spacer na azymut z Jamnej Góry daje nam niepowtarzaną możliwość skorzystania z gościny bukownianej babcinki, która pozwala nam skrócić drogę przez jej ogródek. Poszukiwanie „wypływu sztolni” na azymut, w najkrótszym wariancie, trochę spaceruje nas przez łąkę, trawy po pas i pokrzywy i ostatecznie również kończy się przeskakiwaniem przez płot („Halo, halo!!! Tamtędy nie przejdziecie, tam jest wszystko ogrodzone! Skaczcie przez płot tutaj, uwaga pomogę. Ooooyyo. A wy jakieś zawody tu macie? Partiami was wypuszczają czy co? Od południa co chwilę ktoś tędy goni. Też kiedyś biegałem na orientację”.). Chwilę za 15-tką dogania nas męska dwójka AR Poznań on-sight&rajdkonwalii.pl. Po krótkiej wymianie zdań i uwag na temat m.in. zadania z hakami chłopaki biegną dalej. My, ja, ograniczam się do marszu – kolano zaprotestowało nieodwołalnie. Na szczęście za chwilę przepak, wsiadamy na rowery, wrzucamy na siebie co kto ma cieplejszego i w zapadającym zmroku ruszamy ku pkt 17, w etap teoretycznie 70-kilometrowy. 





Pedałujemy, bardziej przyjemnie niż mocno. Nadciąga noc, temperatura zaczyna dawać się we znaki. Tracimy trochę czasu na 18-tkę ukrytą w trawie, obok której, jak się okazuje, staliśmy 3 m. Wiata na 21 z trudem wyłania się z mroku na brzegu polany, podczas gdy w świetle dziennym pewnie byłaby jednym z łatwiejszych punktów. Kalkulacja „pół godziny na punkt” powoli zaczyna się nie zgadzać, z każdym kolejnym punktem przesuwam w głowie zegar pokazujący godzinę, kiedy zagrzebię się w cieplutkim śpiworku w bazie. Na 22 mam delikatny kryzys, proszę o chwilę przerwy. Siadam na ściętym drzewie, kontemplując, że z każdą kolejną minutą bezruchu jest mi zimniej, obejmuję kolana ramionami i… budzę się w połowie drogi do ziemi. Nie ma co się roztkliwiać, jedziemy dalej. Po drodze podziwiam, jakie to fantastyczne interpretacje niedoświetlonych leśnych kształtów tworzy mój zmęczony mózg, przysypiam na hipnotyzującym kole, toczę dyskusję sama ze sobą, że nie, absolutnie, to, co widzę na horyzoncie nie może być mostem, przecież jesteśmy w środku lasu. Obydwoje zaliczamy awarię białego światła, które na szczęście jest zdublowane. Sebastian zalicza dosyć spektakularną glebę o jakąś gałąź. 24-ka jest dla nas wyjątkowo upierdliwa. Najpierw delikatny błąd w nawigacji i poruszamy się, wypatrując po ciemku na horyzoncie słupa wysokiego napięcia, potem krążymy długo, bo punkt postanowił być trochę gdzie indziej niż na „skrzyżowaniu ścieżek z linią elektryczną”. Potem wjeżdżamy w jedyną ścieżkę odchodzącą w kierunku południowym, nie zważając na zakaz wjazdu („no bo przecież nie ma czegoś takiego jak zakaz wjazdu w lesie dla rowerów, noż absurd totalny”). Nie zauważamy, kiedy ścieżka zaczyna zawijać na wschód, natomiast po kilometrze przyjemnego, szybkiego zjazdu zauważamy, że kończy się ona spektakularnie dużą kałużą. Duża kałuża okazuje się być bagnem. Spojrzenie w mapę. Jak byk: bagno, wszędzie dookoła. Potężna niechęć do zawrócenia skutkuje kilkudziesięciominutowym spacerem po gęstniejącym lesie, polegającym na entuzjastycznym odkrywaniu kolejnych ścieżek i mniej entuzjastycznym odkrywaniu, że również prowadzą w bagno. Ostatecznie szczęście znów nam sprzyja, znajdujemy w końcu tę jedną jedyną, która przywraca nas na łono cywilizacji. Długi przelot na 25 zaliczamy w scenerii powoli wschodzącego słońca oraz mgieł pałętających się po polach i łąkach. Temperatura, jeżeli wcześniej nie rozpieszczała, to teraz po prostu masakruje. Na drzewie znajduję termometr – całe 6 stopni C. Zdecydowanie, na takie okoliczności przyrody zarezerwowany mam inny zestaw ubrań. Łapiemy ostatni już punkt i zupełnie rozluźnieni wybieramy kierunek: Klucze.


Meldujemy się w bazie o 5.15, z kompletem punktów i bez kar czasowych, w nagrodę lądujemy na IV pozycji  mixach. Dla Sebastiana, przyzwyczajonego do ścigania w czubie, ta forma startu była czymś nowym. Dla mnie – było to ukończenie po raz pierwszy długiego rajdu. Podsumowując w liczbach: 170 km, 20 h 43 min w trasie. A za rok? Za rok, mam nadzieję, będzie tylko lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz