środa, 22 czerwca 2016

Treningowo - ale jak to się zaczęło?


"38 nie działa..."

10 dni - 3 starty. Miało się dziać więc się dzieje. 
Środa - walka z katowickim błotem...
... biegnę przez las, ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to... a przepraszam, nie do końca cisza. Pod butami coraz wyraźniej chlupocze błotko. W pewnym momencie zapadam się po kostki i wybiegam na ścieżkę w skarpetkach. Chwila konsternacji... "Przepraszam! Mógłby mi pan wyciągnąć z błota buta? Oooo, tam jest, to takie wystające fioletowe,,."
Biegnę dalej. Na ostatnich trzech punktach niepotrzebne zamieszanie, gubię kierunek w gęstej sieci dróżek między budynkami, tracę nerwy i kolejne minuty. Ale na metę wpadam z odbitym na karcie startowej kompletem punków. Witają mnie chłopaki. I sms. "Żyjesz". Ano, żyję...

Sobota - czeski las, oprócz podbiegów i niepasujących ścieżek oferujący również wiatr, deszcz i zimno. Tzn. zimno do pierwszego podbiegu. Ale zanim ów las ukazał się moim oczom, w aucie odbyła się przesympatyczna rozmowa: 
- A, zapomniałem Ci powiedzieć, to nie będzie zwykła trasa, to będzie pamięciówka.
- Co to znaczy pamięciówka?
Co to znaczy? Stoję w strefie startowej, powoli zbliża się moja minuta, czeski sędzia z czeskim uśmiechem na twarzy podbija mi kartę, na wyświetlaczu zegara ukazuje się magiczna 12-tka, z ust sędziego płyną jakieś czeskie słowa, dużo słów. Rozumiem tylko "start". Ymmm.... Ale jak start, jak nie mam mapy? Sędzia spogląda zniecierpliwiony... Myślę sobie "czeski film" i biegnę. Nie wiem jeszcze gdzie, nie wiem jeszcze po co, zapytać nie potrafię więc pozostają pomarańczowe, targane wiatrem faworki. Na końcu faworków drzewo, a na nim pierwsza mapa. A dokładniej: kawałek mapy. Zaznaczony start i dwa kolejne punkty. Patrzę na skrawek papieru długo, staram się zapamiętać... kolejne numery, kierunki ścieżek, odbicia i odgałęzienia, rzeźbę terenu, las, łąkę, rzekę, dystans, orientacyjny kierunek, znów kolejne numery... Kurde... Biegnę. Pierwszy punkt znaleziony szybko. Drugi również wpada bez wysiłku. Kolejny fragment mapy, kolejne dwa punty. Patrzę, zapamiętuję, pełna optymizmu ruszam. Biegnę, biegnę, ścieżką w lewo, pierwsze odbicie w prawo, drugie odbicie w prawo, biegnę, długo biegnę, za długo biegnę. I w tym momencie dopada mnie cała radość "pamięciówek" - zrobiłam błąd i nie jestem w stanie go zweryfikować... Tracę cenne minuty na motanie się po krzakach, znajduję kilka punktów, ale żaden z nich nie ma właściwego numeru. Kolejny przebłysk radości: jeżeli nie znajdę właściwego punktu, to nawet nie będę w stanie kontynuować trasy bez kolejnego fragmentu mapy. Z rosnącą złością robię tył zwrot i biegnę do punktu 2, jeszcze raz spojrzeć na mapę. Znów tracę czas, nadrabiam metry... Ostatecznie i tak mylę pkt 3 i 4, bo jednak ścieżka na mapie nie do końca chce być ścieżką w terenie, ale w końcu oba podbijam, oglądam pożądliwie kolejny fragment mapy. Biegnę. 5-tka wpada łatwo i szybko, zaś 6-tka.. znów błąd, znów nie zgadza mi się teren, znów nie mogę zweryfikować. Patrzę na zegarek i mało nie wpadam w furię - po 40 min biegu mam dopiero 5 z 21 puntów. Tył zwrot... Biegnąc z powrotem myślę intensywnie nad zejściem z trasy. Przecież w takim tempie to jest kompletnie bez sensu... Jedyne, co mnie powstrzymuje przed poddaniem się to wstyd przed chłopakami. Zaciskam zęby, dobiegam do oglądanego kilkanaście minut temu fragmentu mapy, myślę intensywnie... "Albo zmienię taktykę i zadziała, albo schodzę". Olewam czarne linie ścieżek, zielone i białe plamki lasu, żółte polanki i niebieskie niewątpliwie wodne obszary. Wyznaczam azymut, wzdycham głęboko i biegnę. Biegnę. Biegnę... i jest 6! Oglądam mapę, wyznaczam azymuty na dwa kolejne punkty, biegnąc, patrzę jedynie na kompas i jak mantrę powtarzam głośno numery kolejnych punktów: "57, 43, 57, 43, 57, 43, 57, 43...". Jest 7 - 53. Biegnę. Jest 8 - 43. Mapa. Azymuty. Numery. Działa. Może jednak nie zejdę z trasy tak szybko...
Ostatecznie wpadam na metę z kompletem punktów. Wiecie, jak długo można biec trasę zaplanowaną na 3,3 km? 1 h 40 min.... Nie wiem, ile metrów sobie dodałam, Na pewno kilka...

Piątek - Kraków, osiedlowy sprint w formule scorelaufu - kolejność punków dowolna, byle zmieścić się w wyznaczonym limicie czasu.
Tym razem zamiast karty startowej i perforatorów, chipy i czytniki. Słucham grzecznie odprawy, żeby nie było niespodzianek, dostaję mapę (ach, jak miło...) 7...6...5...4...3...2...1... Start! Krótka analiza potencjalnych kierunków, szukam najlepszego wariantu, wybieram opcję na wschód. Punkty padają kolejno. Szybko, łatwo, czysto i w rzeczywiście, jak na mnie, ładnym tempie. I tylko pkt 38 nie chce odbić chipa, robię fotę, biegnę, pędzę dalej. Spoglądam na zegarek: zostało 25 min. Trzy punkty. Z palcem w... Czy ja już podbijałam 40-tkę? Nie pamiętam, dla świętego spokoju dobiegam drugi raz, z rozpędu podbijam znajomy punkt. Kierunek - meta. Wpadam zdyszana, odbijam chipa... 41 min. Średnio niecałe 2,5 min na punkt. Może jeszcze będą ze mnie ludzie...?

A wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu...
Dzwoni telefon. Nie znam numeru, odbieram.
- Cześć. Mam na imię Krzysiek. Znalazłem Cię na liście startowej na zimowe Cztery Żywioły, czytałem też Twój wpis na facebook'u, że szukasz ludzi do drużyny. Bo tak się składa, że my tu w Żorach mamy taki team i szukamy dziewczyny...

Miało się dziać? Więc się dzieje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz