środa, 22 czerwca 2016

Z trójbojem skawińskie siłowanie



Uwielbiam poznawać nowe...

W tym przypadku "nowe" oznaczało połączenie na jednej imprezie 3 dyscyplin: rolek, roweru i biegu. Na razie jeszcze nie w formule stricte triatlonowej, ale trójbój też zapowiadał się ciekawie. Wisienką na torcie okazała się obecność tak wielu osób z team'u, wszak każdy wysiłek, zwłaszcza sportowy, smakuje lepiej, gdy nie wylewa się potu samotnie. Ale po kolei...

Pierwsze zaskoczenie i przeczucie pierwszego, poważnego błędu taktycznego, naszło mnie już przy parkowaniu Peugeota. Skawina, godzina 11.30, mnóstwo samochodów... a na samochodach śliczniusio poprzypinane szosy. Spoglądam niepewnie na moje MTB, rozłożone obok mnie na części pierwsze i myślę: "no i cóż nam pozostało? Damy radę...". Potwierdza się obawa z poprzedniego wieczoru, gdy po raz pierwszy wpadłam na pomysł znalezienia mapy poszczególnych tras. Tak. Rower będzie po asfalcie. Koła 26 uzbrojone w ciężką, terenową oponę, to chyba nie był dobry wybór. Chociaż trzeba oddać mi odrobinę sprawiedliwości - w piwnicy stał tylko jeden rower. W biurze zawodów napotykam pierwszego reprezentanta AZSu AWFu Katowice, resztę znajduję chwilę później i od tego momentu gubi się wszelki stres. Fajnie nie być samym, zwłaszcza na imprezie, która wymaga odrobiny logistyki.
Szybko, sprawnie i bezproblemowo wciągam na siebie zestaw rolkowy, jadę w ramach rozgrzewki zapoznać się z pętlą. Okazuje się całkiem sympatyczna, wszystkie łuki przyjemnie w lewo, choć jeden czy dwa trochę mnie wyrzucają. Zakodowane. Na starcie tradycyjnie problem w tłumie, pierwszy pociąg szybko się formuje i równie szybko ucieka. Drugi mam raptem 3 metry przed sobą, próbuję gonić przez jakieś 200 metrów, aż w końcu decyduję się odpuścić. Za późno. Kolejne trzy pociągi przejeżdżają obok, patrzę na nie z rosnącą irytacją, nawet nie próbując gonić, wiem, że się spaliłam i nie dam rady.
Pierwsze dwie pętle przejeżdżam, podpinając się pod przypadkowych ludzi i próbując wyciągnąć ich do wspólnej pracy. Nie da rady. Na trzeciej pętli doganiam Martę, chwila dyskusji, samopoczucie ok, pojedziemy razem. Niestety po chwili okazuje się, że samopoczucie jednak nie ok. "Jedź sama" dobiega mnie zza pleców. Cholera... Kolejne trzy pętle walczę z wiatrem samodzielnie, mijając pojedynczych, bez ładu i składu rozproszonych ludzi. W głowie włącza się automat, staram się pilnować nóg, w zakręty wchodzić płynnie. Wyjeżdżając na prostą pod wiatr myślę: "jeszcze tylko chwilkę..." i... i właśnie dochodzi do mnie, że nie mam pojęcia, czy kończę właśnie piątą, czy szóstą, ostatnią pętlę. Chwila sporej irytacji i decyzja, że dla świętego spokoju przejadę jeszcze jedną, ale przejeżdżając przez linię mety dostrzegam zegar i dochodzę do wniosku, że kurcze, w 24 min to wypadałoby mieć zrobione już całe 10 km. Odpuszczam, zwalniam i zwalam się na krawężnik, próbując złapać oddech. Tempo było dobre, to i pojawia się bonus w postaci uporczywego kaszlu i uczucia dławienia w gardle. W perspektywie jeszcze dwóch wyścigów - fantastycznie.
Moje charczenie przerywa pojawiająca się przed oczami butelka izotonika.
-proszę.
-dziękuję - unoszę głowę i widzę faceta, z którym jechałam przez chwilę drugą pętlę.
-to ja dziękuję, bez dopingu nie dałbym rady.
Robi mi się bardzo przyjemnie. Bo powiedzcie, kiedy ostatni raz zdarzyło się wam, że na ulicy obcy człowiek podał wam wodę? Niech zgadnę... I wiecie co? Właśnie to jest ów magiczny klimat sportowych imprez.
Ale klimat klimatem, czasu nie ma wiele, zaraz startuje rower. Gonię do Peugeota, koła 100, sztuk 8 na szynie, wymienić na koła 26, sztuk dwie, z ramą. Wpadam jeszcze na jedyny słuszny pomysł: dopompować na max powietrze, niech inni trochę bardziej pomęczą się z laniem mi tyłka na szosach. Do startu czasu niewiele i jak to zwykle w takich wypadkach bywa, coś się musi spierniczyć. Pierniczy się pompka. Na tyle spektakularnie, że całkowicie spuszczam powietrze z koła. I nie mam czym dopompować. Wrrrrrr!!!!!! Ostatecznie przyjmuję pozę najbardziej upierdliwej baby na świecie, mało taktownie zawracam głowę rozkładającej się obok ekipie. Efekt? 3 atmosfery z przodu i z tyłu, możemy iść się ścigać. Przed startem dostrzega mnie Marek. Mnie, a właściwie moje MTB, wyglądające mało poważnie na tle pozostałych rowerów.
-czemu nie zadzwoniłaś, czemu nie powiedziałaś? Przecież wrzuciłbym do bagażnika rower dla ciebie...
Znów rośnie irytacja: jakie to proste!!! No cóż, nie pomyślałam. Nie pozostaje nic innego, jak zamknąć amora, zacisnąć zęby i nie sprzedać skóry tanio, wszak to tylko 10 km więc czasu za dużo nie stracę. Start każdy osobno, z przerwami ok. 5 sekund - dobrze. Już na pierwszej prostej licznik pokazuje 40 km/h - będzie dobrze. W zakręty wchodzę swobodnie. "Tak, jak Marek uczył" myślę i wspominam start w wyścigu MTB w Wiśle sprzed 2 lat i pojedynek przed metą. Pojedynek, który właściwie zakończył się chwilę wcześniej, na ciasnym zakręcie 90 stopni z górki. Histeryczne gwizdy i machanie chorągiewką człowieka z obsługi pamiętam do dzisiaj... Ale Marek uczył i nauczył. Z zakrętu wyszłam ze sporą przewagą. Wtedy - stanęłam na trzecim stopniu podium. I przypominam sobie, że cholera, kocham rower, kocham góry, kocham się ścigać. W przyszłym roku...
 Ale na razie jest tu i teraz. Depczę po pedałach, fuczę, jak lokomotywa i gonię. Dwie pętle po 5 km. Na metę wpadam z czasem 21 min. Średnia prędkość 29,7 km/h. Całkiem ładnie, jak na opony w błoto :) Gonię wrzucić Speckę do Peugeota, zakładam buty biegowe i trzeci już numer startowy, próbuję coś zjeść i wypić (jest godzina 14 z hakiem, od porannego musli trochę czasu już minęło...), czuję, że to chyba nie jest dobry pomysł. Chwilę później ustawiamy się z Martą na linii startu, założenie: byle przeżyć te 5 km. Czuję, że siły w nogach już najnormalniej w świecie nie ma. Ruszamy. Do kompletu odczuć ze zmęczonych ud dołącza się kolka. Już na starcie - po raz kolejny jest fantastycznie. Walczę z nią do pierwszego mocnego podbiegu. Po nim pozostają już tylko słabe nogi, którym włącza się automat, przebierają leniwie i powoli same, bez udziału mojej świadomości. Skupiam się na delektowaniu słońcem. Wczorajsza zlewa do 21 nie wróżyła tak pięknej niedzieli. Na końcu 5-km pętli znajduję sobie towarzystwo - rozmawiamy o tym, że najfajniej to na rowerze w górach, ja zachwalam Beskid Śląski, towarzyszka - nowotarskie pagóry.

Na metę wpadam z czasem 27 min. I dobrze, i źle. W sumie to i tak szybciej, niż wnioskowałam z tempa. Zastanawiam się tylko, jak dużo straciłam w generalnej klasyfikacji, gdzie po rolkach i rowerze trzymałam się w pierwszej dziesiątce, w bezpiecznej odległości od podium, gwarantującej pełen luz psychiczny i brak zbędnej napinki. Wyników z łącznej klasyfikacji brak, stoję, a właściwie stoimy na dekoracji, zastanawiając się, ile osób z team'u załapie się na podium. Okazuje się, że AZS AWF Katowice zbiera puchar w prawie każdej kategorii. I okazuje się również, że w generalnej klasyfikacji trójboju nagradzane jest 6 pierwszych miejsc. I ku mojemu potężnemu zaskoczeniu (i jeszcze większej radości) okazuje się, że kończę imprezę na szóstej pozycji... Z ogromnym bananem na twarzy odbieram puchar. To nie był dobry rok. Powiem więcej: to był bardzo zły rok. Po styczniowej operacji bardzo długo nie umiałam się pozbierać, z powodów nie tylko sportowych. Do treningów wróciłam, gdy inni byli w środku sezonu. Ale wróciłam. Sezon się kończy. A ja odbieram puchar... Tak, stoję po niego szósta w kolejce, ale mam delikatne podejrzenie, że ze wszystkich dziewczyn uśmiecham się najszerzej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz