środa, 22 czerwca 2016

Rajd Wilczy


Start pierwszy - 2 kwietnia, Rajd Wilczy. 50 km, MIX.

Jak to zazwyczaj w życiu bywa, kiedy człowiekowi zależy na czasie, wszystko dzieje się na złość. Wypadam z pracy po nocnym dyżurze mocno spóźniona, patrzę na zegarek i już wiem, że jeżeli nie będzie organizacyjnej obsuwy, to nie zdążę. Na szczęście Tomek jest na czas, w biurze zawodów odbiera pakiety startowe, organizatorzy trochę dokładają od siebie. Szybkie ogarnięcie rowerów, w plecakach ląduje tylko to, czego planujemy potrzebować przez najbliższe 50 km biegania i rowerowej jazdy. Rolki oddajemy organizatorom na przepak. Szybka, konkretna odprawa, dostajemy mapy, ustalamy wariant na pierwszy etap rowerowy, czekamy na start... siku.
Spróbujcie zabronić iść do kibelka kobiecie, której chce się siku. Albo lepiej: nie próbujcie... Tomek też nie spróbował. Plus pierwszy. Plus drugi: totalny brak zniecierpliwienia czy jakiegokolwiek ciśnienia na twarzy, gdy wypadam z kibelka i widzę go, jednego, jedynego, stojącego na opustoszałym placu boju. Cóż...
Wpadamy na rowery z maleńką stratą, zaczynamy gonić i bardzo szybko doganiamy. Pomimo drobnego (mojego) potknięcia nawigacyjnego szybko przeganiamy. Mapą rządzi Tomek, nawiguje fajnie, szybko, bezbłędnie. Na wszystkie 5 pkt etapu rowerowego wpadamy czysto, nawet pomimo mojej początkowej niewiary w warianty proponowane przez partnera. Ale czysto jest, gonimy w kierunku etapu rolkowego.
Rzucamy rowery pod żorskim lodowiskiem, bierzemy ciężkie buciory uzbrojone w kółka i gonimy w stronę toru rolkowego. Kartę startową na najbliższe 3 km przejmuję ja, mi łatwiej podbijać punkty manewrując na rolkach. Mam lekkiego stresa, gdyż poszukując partnera do rajdu i proponując wspólny start Tomkowi, miałam zaszczyt postawić go po raz pierwszy w życiu na rolkach... tydzień przed startem. A żorski tor nie ułatwia życia początkującym amatorom tego sportu. Więc mam stresa. Ale Tomek na rolkach szaleje, tempo trzymamy, nie robimy straty czasowej, kończymy etap bez ofiar.
Porzucamy buty z kółkami, wciągamy na nogi wersję biegową, wyruszamy w stronę żorskiego rynku, etap scorelauf czyli sami decydujemy o kolejności zaliczanych punktów. Dla urozmaicenia: zadania specjalne. 
11 piętrowy blok, 8 klatek schodowych - wypatrz z użyciem lornetki logo rajdu. Wypatrz więc patrzę... i nie widzę. A czas ucieka. Po kilku minutach - jest łapa, biegniemy dalej.
Wyrysowany na asfalcie labirynt do przejścia przez osobę z zawiązanymi oczami, kierowaną podpowiedziami partnera.
Zymft - 4 słoiki z musztardą, smakując, odgadnij rodzaj. Rodzaj musztardy? W mojej osobistej lodówce od niepamiętnych czasów jest tylko sarepska. Czy ja jestem ignorantką? Po długich intelektualnych męczarniach odgadujemy wymagane minimum, gonimy dalej. 
Pawilon ognia - test wiedzy, podpowiedzi na terenie pawilonu. Olewamy system, popisujemy się własną intuicją. Celnie. I z potężną oszczędnością czasu. Gonimy.
MOK - pomalować gipsowy odlew wilczej łapy. I tu dzieją się rzeczy dziwne. Bo każdy siada, grzecznie maluje, bynajmniej nie byle jak. No bo ładna pamiątkowa łapa, to ładna pamiątkowa łapa.
Muzeum - poszukiwanie przedziwnych eksponatów: miecz z zębów rekina, naszyjnik z zębów kangura, buty z piór i włosów i wiele, wiele temu podobnych. Wiem jedno: chętnie tam wrócę, żeby obejrzeć ekspozycję na spokojnie 
Kino - każdy (urodzony przed rokiem 1995) zna telewizyjny program, w którym trzeba było znaleźć Wally'ego. I teraz sobie wyobraź... ścigasz się, spieszysz się, każda minuta ma znaczenie.... i dostajesz planszę 40x50 cm z mrowiem ludzików. I znajdź Wally'ego. Partner za plecami krzyczy znad swojej planszy, że on już, a ja zaczynam się pocić... gdzież oni narysowali tego dziada?! Tracimy kilka minut, ale ostatecznie ruszamy dalej z zaliczonym zadaniem, czyli bez kar czasowych.
Wracamy pod żorskie lodowisko, jeden rzut oka na stertę rowerów, krótkie pytanie do sędziego na punkcie: ile zespołów jest przed nami?
-tylko jeden męski.
Robi mi się dziwnie. Dziwnie przyjemnie. Kolejny rzut oka na zostające za plecami rowery... prowadzimy w mixach!!! Liczyłam na dobry start, ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Drugi etap rowerowy zaczynam na delikatnej adrenalinie. No bo jak pięknie byłoby dowieźć tę przewagę do mety...
Mocno deptamy po pedałach, krążymy po w większości zupełnie mi nieznanych okolicach Żor. Pojawiają się drobne potknięcia nawigacyjne, zaczynam odczuwać brak zapasu w nogach, dojeżdżają nas dwa inne mixy, zaczyna się tasowanie kolejności na podium, które trwać będzie już nieprzerwanie do samej mety. Kolejne zadania specjalne - walka z wiatrem i piłką do siatkówki, ganianie po jakiejś ruinie w poszukiwaniu punktu przy akompaniamencie wystrzałów (jak powiedział sędzie: w okolicach budynku porusza się dwóch uzbrojonych mężczyzn). Jest szybko, jest intensywnie, czasem naszymi wariantami, czasem wariantem męskiej dwójki, raz na trzeciej pozycji, raz na pierwszej. Na drugie bieganie dojeżdżamy z kilkuminutową przewagą, ale tracimy ją na próby zlokalizowania sędziego. Ostatecznie na BNO z nową mapą w ręce wyruszamy wraz z dwoma mixami i jednym męskim zespołem. Pierwsza para MM macha nam czule, wpadając na ostatni rower i pędząc do mety. Im przewagi już nikt nie odbierze i oni dobrze o tym wiedzą. W 4 zespoły skupiamy się na sobie i na swoich pkt kontrolnych, poruszamy się właściwie razem, jednym tempem, dyktowanym przez mocniejszych z dwójek, ograniczanym przez słabszych z dwójek. Mi biegnie się już ciężko, nie oszczędzaliśmy się na etapach rowerowych i nogi dobitnie mi o tym przypominają. Skupiam się już tylko na utrzymaniu dwóch pozostałych dziewczyn, które też ewidentnie odczuwają rowerowe tasowanie. Karty pilnuje Tomek, na tym etapie obowiązek ten spoczywał na męskiej części obytrzech mixów. Zaliczamy wszystkie punkty, dopadamy sędziego i rowerów...
-k***a, zapomniałem jednego punktu!!!
Wyboru właściwie nie mamy... Robimy tył zwrot, wracamy po zgubę. Staram się nie oglądać na pozostałe teamy wsiadające na rowery, pędzące na ostatni, 3-km odcinek do mety. Właśnie tracimy szansę na walkę o pozycję na podium... Jestem zbyt zmęczona żeby się złościć. Tomek nie podbił, ja nie zauważyłam - wspólny błąd, bywa... A błędy są po to, żeby się na nich uczyć (zweryfikuję tą teorię tydzień później na rajdzie w Katowicach, z Sebastianem). Po kilkuset metrach dodatkowego biegu wracamy na rowery ze świadomością straconej pozycji, ale nie kończymy walki. Pojawia się czysta, sportowa złość. Spektakularnie przejeżdżamy rondo slalomem między samochodami, podobnie rozprawiamy się z przejazdem wiślanką w stronę Baranowic (gdyby moja mama to widziała...), deptamy po pedałach tak mocno, że... dojeżdżamy jeden mix. Przyciskamy jeszcze mocnej, myśląc już tylko o tym, żeby ich wyprzedzić, nie ma czasu spojrzeć w mapę, poza tym do mety już tylko 500 m... Wyprzedzamy... Po chwili oglądam się za plecy i dosłownie mnie wmurowuje! Rywale zatrzymali się, oglądają intensywnie mapę i... robią tył zwrot! I w tym momencie uświadamiam sobie błąd. Błąd gatunku wielbłąd. Przecież przy tym przejściu dla pieszych na wiślance nie było sygnalizacji świetlnej... Krzyczę do Tomka, zawracamy, ale już jest za późno, tym razem doskonale wiemy, że już nic nie ugramy... 
Wpadamy na metę jako trzecia drużyna w kategorii MIX. Z jednej strony radość, spora radość! No bo przecież podium, które kilka godzin temu było tylko nieśmiałą, mglistą wizją... Z drugiej strony delikatnie bolesna świadomość, że mogła być najwyższa część pudła...
Cóż... Nie od dziś wiadomo, że w rajdach wygrywa ten, kto popełni mniej błędów. My popełniliśmy o jeden za dużo. Nie było miejsca na litość 

Rzucamy rowery w trawę, wywalamy się na słonku. Jak cudownie grzeje... Zmęczyłam się. Zmęczył mnie Tomek. Zmęczył mnie rajd.
Jest dobrze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz