środa, 22 czerwca 2016

Cztery Żywioły, lato 2014


Extremalnie na 4 Żywiołach czyli "ja chcę kamyka z drzewkiem"

Życzenie wyrażone całkowicie niezobowiązująco w biurze zawodów w piątek o 22 miało zostać spełnione w niedzielę o 11. Ale... ale zanim znalazłam się w tłumie ludzi wypranych, uczesanych, uśmiechniętych - czyli każdą komórką swego ciała zaprzeczających istocie zakończonej właśnie imprezy - "był pot i były łzy".
No dobra, łez w prawdzie nie było, ale ilość wylanego potu zrekompensowała wszelkie braki.
Wróćmy jednak do punktu, w którym historia się zaczęła, czyli linii startu. Piątek. Północ. Cały świat i całe Klucze śpią. Dwuosobowa reprezentacja KS Lipek Zakosów wkomponowuje się w szarą masę rowerzystów-pomyleńców, z plecakami wyładowanymi dobrem, mającym umożliwić dotarcie na linię mety za około 230 km, czyli maksymalnie 34 h, zaliczając po drodze etapy rowerowe, biegowe, rolkowe, orientacyjne, punkty kontrolne i zadania specjalne. Czyli generalnie technicznie prawie to samo, co zimą. Jednak "prawie" czyli kolosalna różnica polegała na "ciut" dłuższym dystansie. Ale. Zależało nam na rolkach więc nie ma, że boli, w formularzu zgłoszeniowym nie było alternatywy. Wybraliśmy Extrim z założeniem, że zobaczymy, pobawimy, przeżyjemy, być może ukończymy. Założenie zrealizowaliśmy ostatecznie w 75%, czyli chyba nie najgorzej?? 
No więc piątek, północ, ludzie... Wszyscy uśmiechnięci, wyluzowani, zupełnie, jak przed niedzielnym spacerem  W atmosferze przyjemnych żartów krótkie odliczanie i... ruszamy w mrok.
Po krótkim, rześkim, szybkim rowerze odbieramy od sędziego mapę biegowego scorelaufu na orientację i wymowną ciszą odpowiadamy na tryskające pewnością pytanie, czy na kolejnym przepaku mamy buty biegowe do przebrania "bo tu mokro w krzakach, padało trochę ostatnio". Oczywiście, że nie mamy więc tylko z rozrzewnieniem myślę o niedoleczonej dziurze w pięcie i o tym, jak lubię marznąć po nocy w mokrych butach. "A, i nie sugerujcie się ścieżkami tak w 100%, większość zarosła". Wzbudza to trochę niepokoju na starcie, ale gdy okazuje się, że zarosły chyba wszystkie i musimy sporo nadłożyć, żeby w ogóle dostać się do punktów, to już jest nam wszystko jedno. Na pierwszym punkcie pierwszy problem, jest ścieżka, jest wąwóz, ale nie ma skrzyżowania. Szybko rezygnujemy z brodzenia po ciemku w bagnie, zostawiamy ten punkt na później, ruszamy do kolejnego, by lepiej zorientować się w terenie. Tracimy czas, nadrabiamy kilometry, ale... w końcu łapiemy rytm i zaliczamy pierwszy punkt. Powrót do poprzedniego, zaliczenie (jednak ten wąwóz był TYM wąwozem), szybka kalkulacja optymalnych wariantów i ruszamy po kolejne. 400 m biegu przez chaszcze po pas z potężną ilością rosy.... punkt rozłożony na środku bagna... najkrótszy wariant z kilkoma strumykami, których nie da się przeskoczyć.... wracamy na rower głodni suchych skarpetek, buły z masłem orzechowym i słońca, które niedługo ma pojawić się na horyzoncie. Choć przeczucie, że za chłodem nocy bardzo szybko przyjdzie nam tęsknić było prawidłowe. Oj, jak bardzo prawdziwe...
Z pierwszej, biegowej orientacji ruszamy dalej w świat z dużą stratą czasową, ale i kompletem punktów (co, jak się potem okazało, zadecydowało o tym, kto został właścicielem "kamyka z drzewkiem"  ).
Mkniemy znów rowerami coraz bardziej zindustrializowanym terenem, a właściwie próbujemy mknąć, a żeby być już całkiem szczerą - JA próbuję... Ale zagryzam zęby, Partner jeszcze nie okazuje niepokoju, chłonę zapachy późnej wiosny i nadchodzącego lata w wilgotnym, nadal rześkim powietrzu, wpadamy na etap rolkowy w Dąbrowie. Przegląd rozrzuconego wokół sprzętu sugeruje, że wąwozowy błąd wyrzucił nas na bardzo odległą pozycję, sędzia potwierdza: za nami jest tylko jedna drużyna. Uśmiechamy się szeroko, bo wiemy, że ów team ma do nas jedynie 3 min straty więc to przedostatnie miejsce niczym nie różni się od ostatniego. Spokojnie więc jemy, pijemy, zmieniamy SPD na rolki i nie przestajemy się uśmiechać, wszak własnie wschodzi słońce, a my przyjechaliśmy się pobawić. Przez mgliste opary poranka dociera do nas kolejna złota myśl sędziego: "O... z tego, co widzę, macie jeszcze szanse", a jego spojrzenie błądzi po kołach, rozmiar 100  Wiem, co może mieć na myśli, ale... poważne kółka to chyba za mało na tak poważną stratę. Puszczając uwagę mimo uszu podnosimy się z ziemi i ruszamy w 30-kilometrowy pościg, czyli 5 pętli wokół Pogorii III.
Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co w tym etapie było najpiękniejsze: czy baśniowa sceneria złotej tafli wody z czarodziejsko rozświetloną, z wolna unoszącą się mgłą? Czy totalny brak wysiłku, co po rowerze i biegu było miłą odmianą? Czy nareszcie rosnąca temperatura? Czy rosnące zdziwienie z każdym kolejnym mijanym zespołem? Czy wypracowany do perfekcji na 2 treningach system rolkowego wzajem-wspomagania...
Faktem jednak jest, że etap rolkowy kończymy... na pierwszej pozycji w dwójkach, dając się wyprzedzić jedynie dwóm zespołom czwórkowym. Co nie zmienia jednak faktu, że najszybszy czas całego etapu (1 h 15' przy czasie kolejnego zespolu 1 h 30') i najszybsze okrążenie (14'30'') należały do nas  oj, zrobiło się nam miło... 
W nagrodę bułę poprawiamy krówkami, spoglądamy w mapę i rowerami ruszamy dalej, ku pkt 4.
I tu zaczęły dziać się rzeczy dziwne... Partner swego zdziwienia ukryć już nie był w stanie, ba, zamieniło się ono w poważny niepokój, co tylko pogarszało sytuację, bo jak tu kłamać, że wszystko, jest ok, jak podjazd po kamieniach w lesie dosłownie miażdży? I to na którym kilometrze? 50-tym?
W sumie to ja sama jestem zaskoczona, nie wiem co się dzieje. Niewyspanie niewyspaniem, mało treningów małą ilością treningów, zła dieta i stres też sobie tym, czym być powinny, ale TAK słaba, to ja jeszcze nigdy w życiu nie byłam. Pojawiają się pierwsze nieśmiałe sugestie Partnera, że może by tak zejść z trasy...? Potem coraz bardziej śmiałe, by na końcu przejść w żądanie zachowania reszty rozsądku. Ale najważniejszą walkę toczę sama ze sobą, bo nie zgadzam się. Nie zgadzam się na tak szybką rezygnację. Nie zgadzam się na odpuszczenie kolejnej imprezy z powodu przemęczenia. I przede wszystkim nie zgadzam się na taką SŁABOŚĆ, co bardzo dobitnie tłumaczę mojemu organizmowi przez kolejne godziny i z rosnącą nadzieją widzę, że organizm zaczyna się poddawać, znaczy się, powoli, powoli wraca siła, mięśnie zaczynają pracować, w głowie przestaje się dziwnie kręcić. W drodze kompromisu, tudzież nie dobijania tego, co i tak już ledwo funkcjonuje, odpuszczam poranną dawkę antybiotyków (czyżby to tu tkwił problem?), ale powoli zaczynam negocjować etap, w którym niezależnie od godziny i samopoczucia zejdziemy z trasy, bo jednak widać, że ukończenie jej w limicie będzie polegało rzeczywiście na ukończeniu jej w limicie, a tego chcieliśmy jednak uniknąć...
Kto by przypuszczał, że po drodze to mi przyjdzie prosić "odpuść, patrz, co się z Tobą dzieje" patrząc na błyskawicznie rozwijającą się reakcję alergiczną Partnera po półgodzinnym bieganiu po łąkach i polach za chytrze ukrytym pkt 4. 
Że to z kolei mnie ruszy widok Partnera zasypiającego na siedząco, stojąco, idąco, jadąco. 
Że oprócz obiecanego ostatniego etapu biegowego, odpuścimy jeszcze ostatni rowerowy. 
Że ścieżki za dnia zarośnięte i nieuchwytne są tak samo, jak nocą. 
Że będąc w Rzędkach na zadaniu wspinaczkowym, przejście kilometra więcej przy tej temperaturze, by znaleźć SuperStaszka i Aś, kolejnych membersów KS Lipków, wyda się niedorzeczne. 
Że podjazd asfaltem pod Ogrodzieniec może być gorszy niż wszystkie podjazdy Beskidów razem wzięte. 
Że tak dobrze zorganizowaliśmy przepaki, że tym razem niczego nam nie brakło. Że start w kolejnym już AR nadal może być nowością. 
Że nie wystarczy powiedzieć "dobrze, wracamy do bazy", trzeba jeszcze do tej bazy wrócić, a bazy mają to do siebie, że bywają cholernie daleko... 
Że nawet będąc totalnie wykończonym, strasznie kłuje w sercu, gdy oddaje się niekompletną kartę. 
Że gdy słyszy się analizy sędziego po etapie rolkowym, aż chce się wsiąść z powrotem na rower.
Że gdy po ponad 17 h ciągłego gonienia rezygnuje się w POŁOWIE 230-kilometrowej trasy, w nogach można mieć już 180 km (130 rower + 20 bieg +30 rolki).
Że siadając za kierownicę samochodu, wracam do domu w niespełna 20 minut, a dnia następnego, jadąc po "kamyka z drzewkiem", dojazd z powrotem do Kluczy zajmuje mi 45 min...
Że nie byliśmy aż tak słabi, kończymy rywalizację na drugiej pozycji.
Że pomimo wszystko na kolejnym, zimowym rajdzie zapewne znów dostaniemy w tyłek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz